Następnego dnia, w trakcie drogi do
szkoły, wciąż nie dawały mi spokoju tajemnicze słowa z liściku. Dość
powiedzieć, że zdążyłam przez owo zamyślenie co najmniej raz wyłożyć się na
chodniku jak długa. Pewna miła, starsza pani zapytała mnie nawet, czy nic się
nie stało.
Nie byłam specjalnie zaskoczona. Jak
już wspominałam, takie rzeczy przydarzały mi się podejrzanie często. Nauczyłam
się patrzeć pod nogi, a wręcz mieć oczy dookoła głowy, lecz życie za każdym
razem zaskakiwało mnie czymś na nowo. Nie były to przyjemne niespodzianki. Jeśli
nie potykałam się na względnie prostej drodze, zawsze wpadł na mnie ktoś, kogo
nie przyuważyłam. Gdy osiągnęłam mistrzostwo w wymijaniu przechodniów, zawzięły
się na mnie światła. Słowo daję, gasły od razu, kiedy wchodziłam na pasy!
W końcu skapitulowałam. Było to bodaj
najlepsze, co mogłam zrobić. Kto wie, do jakiej katastrofy bym doprowadziła,
ścigając się ze światłami?
Westchnęłam, poprawiając plecak. Im
bliżej byłam szkoły, tym bardziej rzedła mi mina. Mijający mnie ludzie wydawali
się nieznośnie szczęśliwi. Jasne, każdy z nich miał na głowie własne problemy,
ale w tamtej chwili myślałam tylko, jak dobrze im z tym, że nie chodzą do
szkoły.
Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo
się myliłam.
Nadszedł straszny czas przekroczenia
progu liceum. Nieważne, ile razy próbowałam to sobie przetworzyć, zwyczajnie
nie byłam gotowa. Patrząc na ten posępny budynek, czułam się jak wampir w
zetknięciu z pierwszymi promieniami słońca. I bynajmniej nie błyszczała mi wtedy
skóra.
Powłóczyłam nogami, wlewając się do
środka z rzeką innych uczniów. Z trudem wydostałam się z jej nurtu, co nie
przeszkodziło rzece podeptać mi palców. Po tak znaczącej próbie sił stać mnie
było co najwyżej na strategiczny odwrót do toalety.
Zawsze dziwiło mnie to, jak istotny
element szkolnego życia stanowiły damskie łazienki. Ze wszystkich dostępnych
miejsc to właśnie tu, nigdzie indziej, odbywały się największe spotkania
towarzyskie. I to jakie spotkania! Damskie toalety wprost tętniły od gorących ploteczek,
bulwersujących wyznań i najprawdziwszych dramatów osobistych. Każda, szanująca
się łazienka musiała posiadać przynajmniej jedną, zalewającą się łzami biedaczkę
oraz to, co nazywałam sabatem. Sabat, co chyba dość logiczne, składał z
najpodlejszych czarownic w szkole. Wiedźm tych nigdy nie widywano w pojedynkę,
za to w grupie... powiedzmy, że lepiej było nie znaleźć się na celowniku ich
różdżek.
Niestety, i tym razem znalazła się
owa tonąca we łzach nieszczęśnica. Wnioskując po zebranym w łazience sabacie,
czarownice zagnały swoją ofiarę aż do samej kabiny. Dziewczyna zamknęła się od
środka, czym bardziej podsyciła ich żądzę krwi.
Dzień jak co dzień.
Pokręciłam głową, przemykając do
umywalki, gdzie w spokoju mogłam przemyć twarz. Czatujące pod kabiną zołzy nawet nie kwapiły się, by na mnie zerknąć. Nie byłam widać tak smakowitym
kąskiem, jak tamta udręczona biedulka. A skoro mowa o dręczeniu, chcąc, nie
chcąc, stałam się jego świadkiem.
— Słyszycie, jak beczy? Żałosne.
— Biedna, mała Sara. Wyjdź do
nas, to pogadamy.
Spojrzałam w lustro, niezbyt
przejmując się sceną za moimi plecami. To nie tak, że nie chciałam pomóc, ale
wystarczył jeden nieostrożny ruch, bym wylądowała w kabinie razem z zapłakaną
Sarą. Miałam już dość problemów.
Wiedziałam, kim była Sara. Kojarzyłam
ją z klasy niżej. Rzadko widziałam ją gdziekolwiek indziej, niż pod ścianą.
Była smutna, nieobecna i nigdy, ale to nigdy się nie uśmiechała. Sprawiała
wrażenie najnieszczęśliwszej osoby na świecie.
W sam raz na polowanie sabatu.
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk
dzwonka. Prześladowczynie Sary spojrzały po sobie z niezadowoleniem. Pewnie wciąż było im mało, ale z jakiegoś powodu spieszyły się na zajęcia. Czyżby nasze złośnice opuściły w szkole o jeden dzień za dużo?
Wiedźmy pokręciły się trochę po łazience, po
czym, wielce niepocieszone, wyleciały z niej w ekspresowym tempie.
Uśmiechnęłam się. To potwierdzało moje domysły.
Podeszłam do kabiny i zapukałam.
Nie odpowiedziało mi nic poza cichym
pociąganiem nosa.
— Hej, już sobie poszły.
Możesz wyjść – powiedziałam.
Długo czekałam na jakąkolwiek
odpowiedź. W pewnym momencie nawet zaczęłam się martwić. Co, jeśli dziewczynie
coś się stało? Może sabat dopadł ją jeszcze przed zamknięciem w kabinie,
albo...
— Naprawdę?
Odetchnęłam z
ulgą. Głosik Sary był ledwie słyszalny, ale w zupełności wystarczył, by mnie
uspokoić.
— Sama zobacz.
Nie minęła chwila, gdy drzwi kabiny
uchyliły się z piskiem. Stanęła w nich owa nieszczęśliwa, niepozorna dziewczyna,
teraz patrząca na mnie spod przydługiej grzywki.
Kiedy nasze oczy się spotkały,
zrobiło mi się jej żal. Dziewczyna
ewidentnie się bała. Być może nawet nie do końca wierzyła mi, że sabat odpuścił. W gruncie rzeczy niewiele nas od siebie różniło. Sara miała przyklejony do
twarzy ten sam, cierpiętniczy wyraz co ja i właściwie cudem było, że czarownice
nie ścigały i mnie. Czy to przypadkiem nie nazywało się szczęściem?
— Nie ma ich – stwierdziła.
W odpowiedzi posłałam jej
najcieplejszy uśmiech, jaki miałam w zanadrzu.
— Myślałaś, że kłamię?
— Nie, ale... zwykle męczą mnie
dłużej.
— No, to dziś jest twój
szczęśliwy dzień – odparłam, lecz nie zabrzmiało to tak radośnie, jak chciałam.
Szczerze mówiąc, wyszło cholernie ponuro. — Chodź, zanim zmienią zdanie.
Odprowadzić cię pod salę?
Sara pokręciła głową. Nie powiedziała
nic więcej. Nie musiała. Jej wdzięczne spojrzenie wyrażało więcej niż jakiekolwiek
słowa.
Kiedy wyszła, rozejrzałam się po
toalecie z niejasnym przeczuciem, że coś jest nie w porządku. Coś jakby fatum
zacieśniające się pętlą na mojej szyi. Nie wiedziałam, skąd się to wzięło, ale nagle nabrałam pewności, że moje szczęście się skończyło.
Na potwierdzenie tych słów, pobliskie
lustro samoistnie pękło.
Świetnie, właśnie tego było mi trzeba.
Siedem lat nieszczęścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz