Wymuskany bard przygrywał na lutni, piwo lało się do kufli, a pijacy po pyskach. Był to kolejny, zwyczajny dzień w tawernie „Pod Świńskim Ryjem”, lokalnego centrum upodlenia oraz miejsca spotkań największych szumowin w mieście.
Przy szynkwasie, naprzeciw oberżysty skrzętnie pucującego ladę starą szmatą, siedział zarośnięty osobnik o twarzy wyrażającej bezcelowość istnienia. Z uporem maniaka wpatrywał się w
bursztynowy napój, jakby miało to uwolnić jego barki od przytłaczającego
ciężaru egzystencji.
Mężczyzna wyróżniał się
na tle miejscowych obdartusów elegancką, choć nieco przydużą szatą. Zdążył co
prawda, prócz pyska, umoczyć w kuflu rękaw, lecz nie przeszkodziło mu to w
delektowaniu się trunkiem, którego gorzki smak przypominał mu własne życie.
Kiedy chwycił kufel, by zaczerpnąć
następny łyk, z głębi obszernego kaptura szaty dobiegło przytłumione
parsknięcie.
— Pewnie, żłop
dalej, czemu nie? Zostaw wszystko na głowie biednego chowańca...
Mag zmarszczył brwi, wstrzymując się w pół łyku.
— Snowu samieszasz
zszędzić? – mruknął, zauważając ruch po swojej prawej stronie. Wąski pysk impa
wysunął się z kaptura, lecz nikt poza mężczyzną nie mógł go zauważyć. Chowańce potrafiły
być całkiem przebiegłe, a na nieszczęście maga, jego własny upodobał sobie
zaklęcie kamuflażu. O pozostawieniu go w gildii nie było więc nawet mowy.
— Mówię tylko, że
mógłbyś się podzielić... może i ja mam chęć sobie chlapnąć, hę?
Mężczyzna zacisnął palce na uchwycie kufla. Korciło go, żeby przysmarować nim impowi, ale wiedział, że zdałoby się to na nic. Mały pasożyt posiłkował się maną swego żywiciela i miał irytującą tendencję do powracania z martwych jej kosztem.
Innymi słowy, raz
przywołany chowaniec towarzyszył swojemu magowi do usranej śmierci.
— Siesz się, sze cię
wsiąłem. Zwieszętom do tafern wsztęp wszbroniony – wybełkotał.
— Mówisz o sobie, czy o tych prostaczkach naokoło? – Imp zarechotał, rozglądając się po karczmie
z błyskiem w oku. W przymrużonych, czerwonych ślepiach stwora czaiła się
pogarda absolutna. W dużej mierze – dla własnego pana.
Mag z jękiem uderzył
czołem o kontuar. Rozpłaszczył się na nim w nadziei, że chowaniec wreszcie się
zamknie, lecz nawet będąc spitym w sztok nie dawał temu dużych szans.
Pragnął jedynie odrobiny
spokoju. Wytchnienia po potwornie wykańczającym tygodniu spędzonym pośród
opasłych, zakurzonych tomiszczy, przez które nieustannie dokuczał mu katar. Jego
niewydarzony uczniak pozostawał głuchy na wszelkie prośby wysprzątania wieży, uganiając
się za długonogimi czarodziejkami, a kochająca narzeczona przed trzema dniami
zostawiła go dla jakiegoś napakowanego, śliniącego się prymitywa.
Nawet cholerny chowaniec
miał go za nic!
— Podać coś jeszcze?
– spytał karczmarz, stając przed opróżnionym kuflem. Mag spojrzał na niego spod
szkła, nie mając siły, ni chęci, by odpowiedzieć.
— Kolejka dla
fszyskich! – zawołał imp, naśladując głos swego mistrza, co, biorąc pod uwagę
jego wątpliwy stan, nie było specjalnie trudne. Słowa te wzbudziły powszechną wesołość
oraz entuzjastyczne okrzyki tych, których wciąż stać było na coś więcej niż
tani bełkot.
Mag jęknął, po raz
kolejny dając upust swej rezygnacji. Zbyt wiele wysiłku kosztowałoby odwrócenie
tego, co nawarzył mu imp i szczerze żałował, że nie było to piwo. No,
przynajmniej nie dla niego. Na tę myśl sposępniał jeszcze bardziej.
— Popatrz, ilu masz
„pszyjasiół”! – mruknął chowaniec do jego ucha, kiedy jacyś ludzie w wybuchu
radości właśnie poklepywali go po plecach. Magowi z nerwów zaczęła drżeć powieka.
W końcu nie wytrzymał. Chwycił
chowańca za pysk, wcale nie przejmując się, że ktoś go zobaczy. Ignorując
oburzone pomruki, podniósł kufel z zamiarem zatknięcia go na łeb impa, lecz ten
wymsknął się z jego rąk niczym nieudane zaklęcie.
— Ha! Frajer! –
krzyknął, unosząc się w powietrzu na skórzastych skrzydłach. Wytknął język i
wystawił trzypalczastą łapę w ordynarnym geście.
Mężczyzna poderwał się z
krzesła, aż trzasnęło o ziemię. Zakasał rękawy, by sprezentować chowańcowi
najwyższej jakości zaklęcie wiążące, którego skutki imp odczuwałby na swojej
rzyci przez parę bitych tygodni.
Stwór wytrzeszczył oczy, w
porę decydując się na strategiczny odwrót. Zawirował w powietrzu i wystrzelił
ku wyjściu z tawerny, kryjąc się za wychodzącym zeń osiłkiem. Gwałtowny podmuch
powietrza zatrzasnął drzwi, które zatrzymały się dopiero na twarzy zaskoczonego
oprycha.
— Wraczaj tu,
kretynie! – wrzasnął, przerywając napoczęte w pocie czoła zaklęcie. Czarowanie
po pijaku było trudniejsze, niż sądził. — Jeszcze sztobą nie szkońszyłem!
Z niewyjaśnionych powodów
w tawernie nastała cisza. Wszyscy zwrócili głowy w stronę maga, który nabrał
dziwnych podejrzeń, jakoby właśnie zapoczątkował coś, czego będzie gorzko żałował.
Podejrzenia te okazały
się równie namacalne, co muskuły zmierzającego doń oprycha.
— Grozisz mi,
magusie?! – zagrzmiał poszkodowany, stając z nim twarzą w twarz. Był o dwie
głowy wyższy od maga i przynajmniej dwukrotnie szerszy. Jakby tego było mało, zza
jego pleców wystawała rękojeść całkiem sporego topora. Przeklęty chowaniec z
pewnością powiedziałby, że nadrabia tym inne braki.
Czarodziej przełknął
ślinę, a także dumę nakazującą mu odesłać zbira z powrotem do nory, z której
raczył wypełznąć. Takich jak on na pęczki przewijało się w mieście i wcale nie
zdziwiłby się, gdyby podobny mu drań skradł serce Eleanor!
— Nie, skątsze...
nie szmiałbym... – wydukał.
— No, to czmychaj do
nory, z której wypełzłeś!
Zmarszczył brwi. Czy on
właśnie obraził go w sposób, który sam rozważał? Ten tępy osiłek, ograniczony
troglodyta raczył kazać mu, wielkiemu mistrzowi arkanów magicznych, czmychać do
NORY? Tak się nie godziło! Co on sobie wyobrażał?!
— Szłuchaj no... –
zaczął, zaciskając pięść. Spomiędzy palców wydobywała się smuga światła, coraz
silniejsza, coraz jaskrawsza. — Rasziłbym szi dobsze pszemyśleć, co
mófisz. Rosmafiasz z miszczem. Miszczem magii!
— Miszcz magii,
powiadasz? – Oprych roześmiał się. — Wiesz, ja też umiem czarować...
Mag uraczył zbira
nieufnym spojrzeniem.
— Taa? Niby jak?
Zbir uśmiechnął się
parszywie. Bywalcy tawerny odsunęli się pod ściany, a niewzruszony barman przetarł
blat, jakby dziejąca się pod jego nosem scena była „Pod Świńskim Ryjem”
codziennością.
— A tak! – zawołał oprych, zamachnąwszy się potężnym łapskiem. Przysmarował magowi w twarz, kładąc go na łopatki w ułamku sekundy. Gwiazdy wykwitłe przed jego oczami na krótko przed zapadnięciem ciemności faktycznie sprawiały iście magiczne wrażenie.
Wprost przeciwnie do
smugi światła, która zniknęła wraz z przytomnością miszcza.