niedziela, 17 września 2017

Mistrz

Wymuskany bard przygrywał na lutni, piwo lało się do kufli, a pijacy po pyskach. Był to kolejny, zwyczajny dzień w tawernie „Pod Świńskim Ryjem”, lokalnego centrum upodlenia oraz miejsca spotkań największych szumowin w mieście.

Przy szynkwasie, naprzeciw oberżysty skrzętnie pucującego ladę starą szmatą, siedział zarośnięty osobnik o twarzy wyrażającej bezcelowość istnienia. Z uporem maniaka wpatrywał się w bursztynowy napój, jakby miało to uwolnić jego barki od przytłaczającego ciężaru egzystencji.

Mężczyzna wyróżniał się na tle miejscowych obdartusów elegancką, choć nieco przydużą szatą. Zdążył co prawda, prócz pyska, umoczyć w kuflu rękaw, lecz nie przeszkodziło mu to w delektowaniu się trunkiem, którego gorzki smak przypominał mu własne życie.

Kiedy chwycił kufel, by zaczerpnąć następny łyk, z głębi obszernego kaptura szaty dobiegło przytłumione parsknięcie.

— Pewnie, żłop dalej, czemu nie? Zostaw wszystko na głowie biednego chowańca...

Mag zmarszczył brwi, wstrzymując się w pół łyku.

— Snowu samieszasz zszędzić? – mruknął, zauważając ruch po swojej prawej stronie. Wąski pysk impa wysunął się z kaptura, lecz nikt poza mężczyzną nie mógł go zauważyć. Chowańce potrafiły być całkiem przebiegłe, a na nieszczęście maga, jego własny upodobał sobie zaklęcie kamuflażu. O pozostawieniu go w gildii nie było więc nawet mowy.

— Mówię tylko, że mógłbyś się podzielić... może i ja mam chęć sobie chlapnąć, hę?

Mężczyzna zacisnął palce na uchwycie kufla. Korciło go, żeby przysmarować nim impowi, ale wiedział, że zdałoby się to na nic. Mały pasożyt posiłkował się maną swego żywiciela i miał irytującą tendencję do powracania z martwych jej kosztem.

Innymi słowy, raz przywołany chowaniec towarzyszył swojemu magowi do usranej śmierci.

— Siesz się, sze cię wsiąłem. Zwieszętom do tafern wsztęp wszbroniony – wybełkotał.

— Mówisz o sobie, czy o tych prostaczkach naokoło? – Imp zarechotał, rozglądając się po karczmie z błyskiem w oku. W przymrużonych, czerwonych ślepiach stwora czaiła się pogarda absolutna. W dużej mierze – dla własnego pana.

Mag z jękiem uderzył czołem o kontuar. Rozpłaszczył się na nim w nadziei, że chowaniec wreszcie się zamknie, lecz nawet będąc spitym w sztok nie dawał temu dużych szans.

Pragnął jedynie odrobiny spokoju. Wytchnienia po potwornie wykańczającym tygodniu spędzonym pośród opasłych, zakurzonych tomiszczy, przez które nieustannie dokuczał mu katar. Jego niewydarzony uczniak pozostawał głuchy na wszelkie prośby wysprzątania wieży, uganiając się za długonogimi czarodziejkami, a kochająca narzeczona przed trzema dniami zostawiła go dla jakiegoś napakowanego, śliniącego się prymitywa.

Nawet cholerny chowaniec miał go za nic!

— Podać coś jeszcze? – spytał karczmarz, stając przed opróżnionym kuflem. Mag spojrzał na niego spod szkła, nie mając siły, ni chęci, by odpowiedzieć.

— Kolejka dla fszyskich! – zawołał imp, naśladując głos swego mistrza, co, biorąc pod uwagę jego wątpliwy stan, nie było specjalnie trudne. Słowa te wzbudziły powszechną wesołość oraz entuzjastyczne okrzyki tych, których wciąż stać było na coś więcej niż tani bełkot.

Mag jęknął, po raz kolejny dając upust swej rezygnacji. Zbyt wiele wysiłku kosztowałoby odwrócenie tego, co nawarzył mu imp i szczerze żałował, że nie było to piwo. No, przynajmniej nie dla niego. Na tę myśl sposępniał jeszcze bardziej.

— Popatrz, ilu masz „pszyjasiół”! – mruknął chowaniec do jego ucha, kiedy jacyś ludzie w wybuchu radości właśnie poklepywali go po plecach. Magowi z nerwów zaczęła drżeć powieka.

W końcu nie wytrzymał. Chwycił chowańca za pysk, wcale nie przejmując się, że ktoś go zobaczy. Ignorując oburzone pomruki, podniósł kufel z zamiarem zatknięcia go na łeb impa, lecz ten wymsknął się z jego rąk niczym nieudane zaklęcie.

— Ha! Frajer! – krzyknął, unosząc się w powietrzu na skórzastych skrzydłach. Wytknął język i wystawił trzypalczastą łapę w ordynarnym geście.

Mężczyzna poderwał się z krzesła, aż trzasnęło o ziemię. Zakasał rękawy, by sprezentować chowańcowi najwyższej jakości zaklęcie wiążące, którego skutki imp odczuwałby na swojej rzyci przez parę bitych tygodni.

Stwór wytrzeszczył oczy, w porę decydując się na strategiczny odwrót. Zawirował w powietrzu i wystrzelił ku wyjściu z tawerny, kryjąc się za wychodzącym zeń osiłkiem. Gwałtowny podmuch powietrza zatrzasnął drzwi, które zatrzymały się dopiero na twarzy zaskoczonego oprycha.

— Wraczaj tu, kretynie! – wrzasnął, przerywając napoczęte w pocie czoła zaklęcie. Czarowanie po pijaku było trudniejsze, niż sądził. — Jeszcze sztobą nie szkońszyłem!

Z niewyjaśnionych powodów w tawernie nastała cisza. Wszyscy zwrócili głowy w stronę maga, który nabrał dziwnych podejrzeń, jakoby właśnie zapoczątkował coś, czego będzie gorzko żałował.

Podejrzenia te okazały się równie namacalne, co muskuły zmierzającego doń oprycha.

— Grozisz mi, magusie?! – zagrzmiał poszkodowany, stając z nim twarzą w twarz. Był o dwie głowy wyższy od maga i przynajmniej dwukrotnie szerszy. Jakby tego było mało, zza jego pleców wystawała rękojeść całkiem sporego topora. Przeklęty chowaniec z pewnością powiedziałby, że nadrabia tym inne braki.

Czarodziej przełknął ślinę, a także dumę nakazującą mu odesłać zbira z powrotem do nory, z której raczył wypełznąć. Takich jak on na pęczki przewijało się w mieście i wcale nie zdziwiłby się, gdyby podobny mu drań skradł serce Eleanor!

— Nie, skątsze... nie szmiałbym... – wydukał.

— No, to czmychaj do nory, z której wypełzłeś!

Zmarszczył brwi. Czy on właśnie obraził go w sposób, który sam rozważał? Ten tępy osiłek, ograniczony troglodyta raczył kazać mu, wielkiemu mistrzowi arkanów magicznych, czmychać do NORY? Tak się nie godziło! Co on sobie wyobrażał?!

— Szłuchaj no... – zaczął, zaciskając pięść. Spomiędzy palców wydobywała się smuga światła, coraz silniejsza, coraz jaskrawsza. — Rasziłbym szi dobsze pszemyśleć, co mófisz. Rosmafiasz z miszczem. Miszczem magii!

— Miszcz magii, powiadasz? – Oprych roześmiał się. — Wiesz, ja też umiem czarować...

Mag uraczył zbira nieufnym spojrzeniem.

— Taa? Niby jak?

Zbir uśmiechnął się parszywie. Bywalcy tawerny odsunęli się pod ściany, a niewzruszony barman przetarł blat, jakby dziejąca się pod jego nosem scena była „Pod Świńskim Ryjem” codziennością.

— A tak! – zawołał oprych, zamachnąwszy się potężnym łapskiem. Przysmarował magowi w twarz, kładąc go na łopatki w ułamku sekundy. Gwiazdy wykwitłe przed jego oczami na krótko przed zapadnięciem ciemności faktycznie sprawiały iście magiczne wrażenie.

Wprost przeciwnie do smugi światła, która zniknęła wraz z przytomnością miszcza.