niedziela, 17 września 2017

Mistrz

Wymuskany bard przygrywał na lutni, piwo lało się do kufli, a pijacy po pyskach. Był to kolejny, zwyczajny dzień w tawernie „Pod Świńskim Ryjem”, lokalnego centrum upodlenia oraz miejsca spotkań największych szumowin w mieście.

Przy szynkwasie, naprzeciw oberżysty skrzętnie pucującego ladę starą szmatą, siedział zarośnięty osobnik o twarzy wyrażającej bezcelowość istnienia. Z uporem maniaka wpatrywał się w bursztynowy napój, jakby miało to uwolnić jego barki od przytłaczającego ciężaru egzystencji.

Mężczyzna wyróżniał się na tle miejscowych obdartusów elegancką, choć nieco przydużą szatą. Zdążył co prawda, prócz pyska, umoczyć w kuflu rękaw, lecz nie przeszkodziło mu to w delektowaniu się trunkiem, którego gorzki smak przypominał mu własne życie.

Kiedy chwycił kufel, by zaczerpnąć następny łyk, z głębi obszernego kaptura szaty dobiegło przytłumione parsknięcie.

— Pewnie, żłop dalej, czemu nie? Zostaw wszystko na głowie biednego chowańca...

Mag zmarszczył brwi, wstrzymując się w pół łyku.

— Snowu samieszasz zszędzić? – mruknął, zauważając ruch po swojej prawej stronie. Wąski pysk impa wysunął się z kaptura, lecz nikt poza mężczyzną nie mógł go zauważyć. Chowańce potrafiły być całkiem przebiegłe, a na nieszczęście maga, jego własny upodobał sobie zaklęcie kamuflażu. O pozostawieniu go w gildii nie było więc nawet mowy.

— Mówię tylko, że mógłbyś się podzielić... może i ja mam chęć sobie chlapnąć, hę?

Mężczyzna zacisnął palce na uchwycie kufla. Korciło go, żeby przysmarować nim impowi, ale wiedział, że zdałoby się to na nic. Mały pasożyt posiłkował się maną swego żywiciela i miał irytującą tendencję do powracania z martwych jej kosztem.

Innymi słowy, raz przywołany chowaniec towarzyszył swojemu magowi do usranej śmierci.

— Siesz się, sze cię wsiąłem. Zwieszętom do tafern wsztęp wszbroniony – wybełkotał.

— Mówisz o sobie, czy o tych prostaczkach naokoło? – Imp zarechotał, rozglądając się po karczmie z błyskiem w oku. W przymrużonych, czerwonych ślepiach stwora czaiła się pogarda absolutna. W dużej mierze – dla własnego pana.

Mag z jękiem uderzył czołem o kontuar. Rozpłaszczył się na nim w nadziei, że chowaniec wreszcie się zamknie, lecz nawet będąc spitym w sztok nie dawał temu dużych szans.

Pragnął jedynie odrobiny spokoju. Wytchnienia po potwornie wykańczającym tygodniu spędzonym pośród opasłych, zakurzonych tomiszczy, przez które nieustannie dokuczał mu katar. Jego niewydarzony uczniak pozostawał głuchy na wszelkie prośby wysprzątania wieży, uganiając się za długonogimi czarodziejkami, a kochająca narzeczona przed trzema dniami zostawiła go dla jakiegoś napakowanego, śliniącego się prymitywa.

Nawet cholerny chowaniec miał go za nic!

— Podać coś jeszcze? – spytał karczmarz, stając przed opróżnionym kuflem. Mag spojrzał na niego spod szkła, nie mając siły, ni chęci, by odpowiedzieć.

— Kolejka dla fszyskich! – zawołał imp, naśladując głos swego mistrza, co, biorąc pod uwagę jego wątpliwy stan, nie było specjalnie trudne. Słowa te wzbudziły powszechną wesołość oraz entuzjastyczne okrzyki tych, których wciąż stać było na coś więcej niż tani bełkot.

Mag jęknął, po raz kolejny dając upust swej rezygnacji. Zbyt wiele wysiłku kosztowałoby odwrócenie tego, co nawarzył mu imp i szczerze żałował, że nie było to piwo. No, przynajmniej nie dla niego. Na tę myśl sposępniał jeszcze bardziej.

— Popatrz, ilu masz „pszyjasiół”! – mruknął chowaniec do jego ucha, kiedy jacyś ludzie w wybuchu radości właśnie poklepywali go po plecach. Magowi z nerwów zaczęła drżeć powieka.

W końcu nie wytrzymał. Chwycił chowańca za pysk, wcale nie przejmując się, że ktoś go zobaczy. Ignorując oburzone pomruki, podniósł kufel z zamiarem zatknięcia go na łeb impa, lecz ten wymsknął się z jego rąk niczym nieudane zaklęcie.

— Ha! Frajer! – krzyknął, unosząc się w powietrzu na skórzastych skrzydłach. Wytknął język i wystawił trzypalczastą łapę w ordynarnym geście.

Mężczyzna poderwał się z krzesła, aż trzasnęło o ziemię. Zakasał rękawy, by sprezentować chowańcowi najwyższej jakości zaklęcie wiążące, którego skutki imp odczuwałby na swojej rzyci przez parę bitych tygodni.

Stwór wytrzeszczył oczy, w porę decydując się na strategiczny odwrót. Zawirował w powietrzu i wystrzelił ku wyjściu z tawerny, kryjąc się za wychodzącym zeń osiłkiem. Gwałtowny podmuch powietrza zatrzasnął drzwi, które zatrzymały się dopiero na twarzy zaskoczonego oprycha.

— Wraczaj tu, kretynie! – wrzasnął, przerywając napoczęte w pocie czoła zaklęcie. Czarowanie po pijaku było trudniejsze, niż sądził. — Jeszcze sztobą nie szkońszyłem!

Z niewyjaśnionych powodów w tawernie nastała cisza. Wszyscy zwrócili głowy w stronę maga, który nabrał dziwnych podejrzeń, jakoby właśnie zapoczątkował coś, czego będzie gorzko żałował.

Podejrzenia te okazały się równie namacalne, co muskuły zmierzającego doń oprycha.

— Grozisz mi, magusie?! – zagrzmiał poszkodowany, stając z nim twarzą w twarz. Był o dwie głowy wyższy od maga i przynajmniej dwukrotnie szerszy. Jakby tego było mało, zza jego pleców wystawała rękojeść całkiem sporego topora. Przeklęty chowaniec z pewnością powiedziałby, że nadrabia tym inne braki.

Czarodziej przełknął ślinę, a także dumę nakazującą mu odesłać zbira z powrotem do nory, z której raczył wypełznąć. Takich jak on na pęczki przewijało się w mieście i wcale nie zdziwiłby się, gdyby podobny mu drań skradł serce Eleanor!

— Nie, skątsze... nie szmiałbym... – wydukał.

— No, to czmychaj do nory, z której wypełzłeś!

Zmarszczył brwi. Czy on właśnie obraził go w sposób, który sam rozważał? Ten tępy osiłek, ograniczony troglodyta raczył kazać mu, wielkiemu mistrzowi arkanów magicznych, czmychać do NORY? Tak się nie godziło! Co on sobie wyobrażał?!

— Szłuchaj no... – zaczął, zaciskając pięść. Spomiędzy palców wydobywała się smuga światła, coraz silniejsza, coraz jaskrawsza. — Rasziłbym szi dobsze pszemyśleć, co mófisz. Rosmafiasz z miszczem. Miszczem magii!

— Miszcz magii, powiadasz? – Oprych roześmiał się. — Wiesz, ja też umiem czarować...

Mag uraczył zbira nieufnym spojrzeniem.

— Taa? Niby jak?

Zbir uśmiechnął się parszywie. Bywalcy tawerny odsunęli się pod ściany, a niewzruszony barman przetarł blat, jakby dziejąca się pod jego nosem scena była „Pod Świńskim Ryjem” codziennością.

— A tak! – zawołał oprych, zamachnąwszy się potężnym łapskiem. Przysmarował magowi w twarz, kładąc go na łopatki w ułamku sekundy. Gwiazdy wykwitłe przed jego oczami na krótko przed zapadnięciem ciemności faktycznie sprawiały iście magiczne wrażenie.

Wprost przeciwnie do smugi światła, która zniknęła wraz z przytomnością miszcza.


niedziela, 13 sierpnia 2017

Wyjątkowy

Mama zawsze powtarzała Edgarowi, że jest wyjątkowy.

Po raz pierwszy usłyszał to z jej ust, gdy za krasnoludziątka potknął się i wpadł do beczki z łajnem kretoszczurów. Gdyby ojciec nie wyciągnął go w porę za nogi, tę mało orzeźwiającą kąpiel rychło przypłaciłby życiem. Na wspomnienie smrodu, jaki wokół siebie roztaczał, Edgara mdliło jeszcze wiele lat później.

Zdanie matki nie zmieniło się, kiedy w trakcie wizyty w kuźni i bliższych oględzin pieca, broda Edgara zajęła się ogniem. Ugaszono ją, co prawda, lecz nie darowano jego rodzinie szczegółowej relacji z tego, jak to płonący, ogarnięty paniką krasnolud tarzał się z krzykiem po ziemi.

Choć podobne przypadki były dla Edgara chlebem powszednim, jego matka pozostawała wobec owych występków wzruszająco wyrozumiała. Tego samego nie można było powiedzieć o ojcu, który, oczekując po synu krasnoludzkiego męstwa i hartu ducha, wielce się na Edgarze zawodził. Aby dać mu to do zrozumienia na tyle jasno, na ile da się, mieszkając pod ziemią, raczył swą latorośl rzędem pieszczotliwych przezwisk. Na porządku dziennym były więc łajzy, ofermy i niemoty, które niezrażony niczym Edgar znosił bez zająknięcia.

— Edgar, jełopie! – Ryk ojca wyrwał go z zamyślenia. — Chodź no tu!

  Krasnolud przykurczył się i, powłóczywszy kaczymi nóżkami, wytoczył się ze swej komnaty wprost do kamiennego salonu. Nie podnosząc wzroku znad posadzki, stanął przed obliczem ojca, czekając na ścięcie.

— Zbieramy się – rzucił ojciec. — Jest robota w kopalni.

Edgar ani drgnął. Wiedział, że powinien radować go sam fakt przebywania pod ziemią. Pochodził z ludu kamienia, mistrzów górnictwa i wielbicieli zatęchłych, ciasnych tuneli. Wobec tak hojnej propozycji ucieszyłby się każdy krasnolud.

Ale Edgar nie był każdym krasnoludem. Cenił sobie przestrzeń oraz świeże powietrze. Miał też tajemnicę, której wyjawienie nie wchodziło w rachubę.

— No, na co czekasz? Ruchy! – warknął ojciec, przystając w progu. Nieszczęśliwy chłopak nie miał wyjścia innego, niż powlec się za nim.

W czasie gdy ojciec kroczył dumnie na czele, nieustraszony syn pochmurniał bardziej z każdym przemierzonym tunelem. Edgar nieufnie przyglądał się ścianom, mając dziwne wrażenie, że zaczynają się doń przysuwać. Jego oddech stał się płytki, dłonie zaczęły niekontrolowanie drżeć. W końcu, wiedziony impulsem, zbliżył się do rodziciela, jakby to w nim chciał znaleźć swoją ostoję.

Ostoja pozostała jednak nieprzejednana. Odepchnęła go, posyłając mu spojrzenie tak miażdżące, że nieomal się pod nim zatoczył.

Skulił się w sobie, walcząc z zalewającą go falą gorąca. Pot zrosił jego czoło, serce dudniło, jakby chciało wyrwać się na wolność, a on coraz mniej wierzył w powodzenie swojej kopalnianej kariery. Kiedy zaś zatrzymali się przed ostatnim, niewykończonym tunelem, stanęły dęba wszystkie włosy na brodzie Edgara.

W ciasnym, wąskim korytarzyku panował niepokojący półmrok. Grupa krasnoludów uwijała się w pocie czoła, rozkopując ziemię i stawiając umocnienia, które były jedynym, co powstrzymywało strop przed zawaleniem się im na głowy.

A skoro mowa o stropie – sięgał niewiele wyżej niż krasnoludzkie czerepy.

Edgar wytrzeszczył oczy, skubiąc nerwowo brodę. Na myśl o pełznięciu malutkim tunelem opuściły go wszelkie siły. Przez jedną, żałośnie krótką chwilę rozważał nawet, czy nie wyznać ojcu swych obaw, lecz ujrzawszy jego skwaszoną minę, prędko porzucił ten zamiar. Nagle poczuł się jeszcze gorzej.  

Górnicy wstrzymali pracę, przyglądając się mu badawczo. Mógłby przysiąc, że dostrzega na ich twarzach uśmiechy politowania. Krasnolud z klaustrofobią, myśleli, a to dobre. Oczyma wyobraźni widział już szydercze wytykanie palcami, czynione do akompaniamentu  okropnych, rubasznych śmiechów.

Ojciec Edgara zostawił go, żwawo ruszając w głąb korytarza. Rozłożył ręce, witając się z grupą i poklepując kompanów tak, jakby miał wszelkie powody do radości.

Czy miałby je również, wiedząc o fobii swego jedynego syna?

Edgar wziął głęboki wdech, klepnął się dwa razy w twarz i wystawił stopę przed siebie, lecz ta zawisła w przestrzeni, podobnie jak jego wzrok. Rzucił okiem na podejrzanie trzeszczące belki, na sypiące się zewsząd grudy ziemi. Serce zestroiło się z miarowymi uderzeniami kilofa, raz jeszcze powodując falę gorąca.

Tego było dla Edgara za wiele.

Kiedy ojciec krasnoluda odwrócił się, by ponaglić syna do pracy, na jego miejscu zastał jedynie wymowną pustkę.

Tymczasem Edgar, dając sprinterski popis, był już w drodze do domu.

W kopalni niósł się jeszcze jego histeryczny okrzyk.

— Jestem wyjątkowy, słyszycie?! – wołał. — Wyjątkowy!

niedziela, 6 sierpnia 2017

Księżycowe Ostrze

Czuł na plecach oddech strażników. Wykrzykiwali coś raz po raz, sądząc chyba, że przemówią mu do rozsądku. Uśmiechnął się, pokręcił głową i, minąwszy oburzonych kapłanów, ślizgiem wpadł w ostatni zakręt dzielący go od wrót świątyni.

U wyjścia czekał na niego komitet powitalny. Dwójka nadętych paladynów zastawiła wyjście, dobywając broni, lecz nim dotknęli rękojeści buław, wylecieli przez próg w magicznej eksplozji. Pomachał im na pożegnanie i popędził przed siebie.

Kiedy przemykał gęstą siecią uliczek, jego szata łopotała na wietrze niby utkany z ciemności całun. Wieśniacy wstrzymywali się wpół pracy, z pobladłymi twarzami przypatrując się mrocznej zjawie i mamrocząc pod nosem błagalne modlitwy. Niektórzy, co mniej odważni, prędko czmychali do domów.

Obejrzał się przez ramię. Upewniwszy się, że zgubił swój pościg, znalazł sobie nieuczęszczany zaułek, w którym w spokoju mógł zdjąć z siebie szatę. Zmiął ją i rzucił w kąt, sprawdzając przy tym, czy wciąż ma zawiniątko wyniesione ze świątyni.

Rozchylił płótno, spoglądając na najpiękniejszą i być może najcenniejszą broń, jaką dane mu było mieć w rękach. Od zakrzywionego ostrza bił blask tak jasny, że z trudem spoglądał nań nawet z przymkniętymi oczyma.

— To musi wystarczyć – powiedział do siebie, zawijając sztylet z powrotem w materiał. Podniósł głowę, patrząc ponad linię budynków, wprost na szarzejące niebo.  Zmarszczył brwi.

Nie zostało mu wiele czasu.

***

— Wróciłem, Elen – mruknął, zaglądając do chaty przez uchylone drzwi. Gdy odpowiedziała mu cisza, pchnął je stopą, aż przestrzeń wypełnił przeciągły pisk.

Jedyne źródło światła w pomieszczeniu stanowił dogasający w kominku ogień. Mimo to, widział kobietę tak wyraźnie, jakby był to środek dnia. Jej blade policzki, pasma włosów przyklejone do czoła i... oczy. Szklane, puste oczy, jakże obojętne wobec trwającej wokół gry świateł i cieni.

Nie ważył się podejść bliżej. Nie był głupcem. Choć jej pierś nie unosiła się w oddechu, a ciało leżało bez życia, doskonale pamiętał nauki gildii magów. Mając na uwadze je, a także obietnicę złożoną Elen, ostrożnie sięgnął po zawiniątko z ostrzem.

Kiedy odwinął płat materiału, zwłoki kobiety poruszyły się. Jej biała, zroszona potem twarz zwróciła się w jego stronę, a martwe oczy zatrzymały się na pakunku, z którego sączył się delikatny, srebrzysty blask.

Kobieta poderwała się z łóżka, stając na ziemi. Przygarbiła się lekko, do złudzenia przypominając tym przyczajonego drapieżnika. Jej twarz wykrzywiła się w nienawiści tak żarliwej, że magowi zrobiło się nieznośnie gorąco.

Nim całkiem odwinął płótno, potworna istota, niegdyś jego przyjaciółka, rzuciła się na niego z dzikim sykiem. Przygwoździła go do ściany, chwytając za gardło z siłą godną dziesięciu wojów.

Spojrzał jej w oczy, w tańczące w nich, nieludzkie cienie, które jeszcze niedawno były niepozornymi iskierkami radości. Strzyga wyszczerzyła się, ukazując brzeszczot zębów. Przysunęła twarz naznaczoną siecią poczerniałych żył.

— Miałaś rację, Elen – wycharczał, pewnie trzymając rękojeść sztyletu. — Niezbyt przystoi ci bycie strzygą – dodał, wbijając ostrze prosto w jej serce.

Strzyga wycofała się, wytrzeszczyła oczy. Z dziury w jej piersi bił pulsujący, srebrzysty blask. Wkrótce całe pomieszczenie zatonęło pod falą światła.

Mag odsłonił oczy, kilka razy zamrugał. Odzyskawszy wzrok, rozejrzał się po chacie, zauważając na podłodze suknię i kupkę popiołu. Przykucnął, pochmurniejąc. Długo milczał, nie mogąc znaleźć właściwych słów.

W końcu, westchnąwszy, wyszeptał:

— Jesteś wolna.

poniedziałek, 17 lipca 2017

Wyzwanie LBA

Zostałam nominowana przez Bartka, autora bloga Spełniając Marzenia, do wyzwania LBA. 
W związku z tym spieszę z odpowiedzią na wybrane pytania! 

1. Jakiego gatunku literackiego książki nie wzięłabyś do ręki i dlaczego?

Sci-fi, ponieważ nie są to moje klimaty. O ile za fantastyką jestem całym sercem, to przyszłość, obce rasy i nowowczesne technologie do mnie nie przemawiają. Tyczy się to jednak przede wszystkim książek, nie filmów i gier.

2. Twoja ulubiona postać książkowa?

Oho, trudne pytanie! Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, co znaczy może, że nie mam jednej, naprawdę ulubionej postaci. W moją pamięć na pewno wpisał się Ashe z „Rapsodii” Elizabeth Haydon, za jego wyjątkową naturę (kto przeczyta, ten się dowie), Achmed z tej samej książki, bo mrukliwi zabójcy to to, co tygryski lubią najbardziej :P ... i (tutaj pewnie nie będę oryginalna) Rhysand z „Dworu Cierni i Róż” Sarah J. Maas.

3. Wydawało Ci się kiedyś, że Twoje powieści powinny trafić do kosza?

No pewnie! Myślę, że każdy piszący raz na jakiś czas doświadcza podobnego uczucia. Grunt, żeby się mu nie poddać, bo możemy potem tego żałować. Trzeba przekrzyczeć ten upierdliwy, krytyczny głosik i robić swoje.

4. Kto jest Twoim idolem w dziedzinie pisania książek?

Zdecydowanie Elizabeth Haydon. Za lekkie pióro, piękny, wiarygodny świat i postaci, które pozostały ze mną na długo.

5. Próbujesz pisać własne książki?

Tak, aktualnie jestem w trakcie pracy nad jedną. Pomysł na nią chodzi za mną od dobrych paru lat, ale dopiero od roku, półtora pracuję nad nią na porządnie. Prace są już mocno zaawansowane, podobnie jak świat, który wznoszę sobie cegiełka po cegiełce. :) Mam nadzieję, że skończę ją pisać jeszcze w tym roku, potem nadejdzie czas ostatecznych szlifów i kontaktu z wydawnictwami. Trzymajcie za mnie kciuki!

6. Do jakiej książkowej krainy chciałabyś się przenieść?

Do swojej, ha! A tak na poważnie... trudny wybór. Pewnie byłoby to Śródziemie, gdzie wcieliłabym się w jakąś spiczastouchą pannicę, albo do świata z „Rapsodii”. W obu na pewno miałabym co robić. ;)

niedziela, 9 lipca 2017

Cień

Wiatr rozsunął srebrne poszycie chmur, odsłaniając tarczę księżyca. Pod nią, pośród ciasnych uliczek miasta, prześlizgiwał się smukły cień. Niedbale omijał światła latarni, przemykał wzdłuż kamiennych murów, z dala od niechcianych spojrzeń.

Cień pokręcił się chwilę na placu targowym, zgrabnie przeskoczył po rzędzie stoisk. Wdrapał się na dach pobliskiego budynku, omiótł spojrzeniem okolicę. Upewniwszy się, że nic mu nie grozi, przeciągnął się i zwinął w kłębek.

Nie na długo nacieszył się spokojem. Nieopodal, zza rogu jednej z ulic, wtoczyła się na plac dwójka trajkoczących strażników. Brzęczenie ich kolczug zadzwoniło cieniowi w uszach, wybudzając go z błogiej drzemki. Wielce zirytowany, zastrzygł nimi, zadzierając łeb.

— Nie bądź śmieszny, zmiennokształtni to przeszłość.

— A co, jeśli nie? Słyszałeś, co gadał Ber, zapierał się, że...

Strażnicy przystanęli. Rozległo się ciche westchnięcie jednego z nich.

— Oj Garven, Garven... Ber to stary bajarz, tacy jak on zawsze szukają atencji. Ma w domu żonę heterę, syna nieroba, a jego córka ledwo co nawiała z jakimś gołowąsem. Nie dziwota, że ubarwia sobie życie podobnymi historyjkami.

— Ale...

— W nosie mam twoje „ale”! – Mężczyzna skrzyżował ręce na piersi — Nie chcę więcej o tym słyszeć. Zmiennokształtnych nie ma, i już. Jak mi nie wierzysz, idź zapytaj druidów.

Tuż obok, na cztery łapy, bezszelestnie wylądował kot. Zwierzę przysiadło na ziemi, wodząc wzrokiem między jednym człowiekiem, a drugim. Nie spuszczając z nich oka, zaczęło pieczołowicie oblizywać łapę.

— No proszę, co my tu mamy? Garven, to pewnie ten twój zmiennokształtny. Kici, kici... – Strażnik zaśmiał się, ostrożnie podchodząc do kota. Wyciągnął ku niemu dłoń, pogładził po łbie. Zwierzę zamruczało, z ukontentowaniem przymykając oczy. — Patrz, jaki groźny, chyba nie wyjdziemy z tego cali!

Chmury przesunęły się na niebie, odcinając światło księżyca od miasta. Cienie wkradły się na plac, stłoczyły wokół opuszczonych stoisk, chciwie zagarniając teren.

— Bardzo śmieszne. Drwij ze mnie dalej, a pochwalę się twojej żonce, jak to przepiłeś ostatnią wypłatę...

— Tylko spróbuj! – warknął mężczyzna, odrywając rękę od przyjemnie miękkiej sierści kota. Spojrzał na zdrajcę, podnosząc się z kucek. Ciemność zajmowała już większą część placu, lecz strażnicy zdawali się tym nie przejmować. Wieczorny wiatr załopotał proporcami na murach i targnął drewnianymi szyldami sklepów, aż te zaskrzypiały.

— No, to przymknij się wreszcie i chodźmy stąd. Do diaska, gdybym wiedział, że będzie tak zimno, wziąłbym ze sobą płaszcz – mruknął Garven, opatuliwszy się rękoma. Starał się wyobrazić sobie ciepłe, domowe palenisko oraz siebie, siedzącego w krześle, po czubek głowy opatulonego kocem.

Wówczas coś się zmieniło. Zgęstniał otaczający ich płaszcz ciemności, cienie podkradły się bliżej, jak gdyby żyły własnym życiem. Ciszę, jaka nastała pomiędzy strażnikami, przerwało mruczenie kota. Z początku ledwie słyszalne, niepozorne niczym muśnięcie wiatru. Wiatr ten narastał jednak, stawał się coraz to gwałtowniejszy, coraz donośniejszy, ogłuszający jak ryk tysiąca wściekłych wichrów. Nie mógł już należeć do kota, nie mógł należeć do żadnego stworzenia, które byłoby człowiekowi przyjazne.

Był to ryk bestii.

Towarzysz Garvena dobył miecza, lecz zaraz padł jak długi, przygwożdżony ciężarem czegoś, co wedle druidów miało nie istnieć. Wstrząsnęło jego ciałem, targnęło jak szmacianą kukłą, aż gruchnął potylicą o ziemię. Ostatkiem sił spróbował wymacać broń, która z brzdękiem przeturlała się po drodze.

Wkrótce do broni dołączyła i ręka.

Kiedy rozległ się wrzask mężczyzny, Garven był już daleko. Nie obchodzili go Ber, jego syn nierób, ani ci cholerni druidzi. Przestał czuć zimno, choć w głowie wciąż świtał mu obraz przytulnego paleniska, jego paleniska, przed którym właśnie powinien był siedzieć.

Zostawił go. Na bogów, zostawił przyjaciela!

Z jego piersi wyrwał się zduszony szloch. Nie było jednak czasu na żale. Musiał dostać się do twierdzy, dobiec na dziedziniec, gdzie ostrzeże innych i...

Drogę przeciął mu kot. Ten sam, płowy kot, który wcześniej przyglądał im się z uwagą. Przysiadł sobie naprzeciw, lustrując go złocistymi oczyma, aż Garven wyhamował. Spanikowany mężczyzna rzucił się w najbliższy zakręt, gdzie czekał na niego cień.

Garven nigdy nie dobiegł na dziedziniec. Jego krzyk poniósł się po uliczkach miasta, przyprawiając o dreszcze wszystkich, którzy spędzali swój wolny wieczór w krześle przed paleniskiem.

Tymczasem kot, pomrukując, wrócił do czyszczenia łap.

niedziela, 25 czerwca 2017

Krąg Zaufania, cz. 2

Następnego dnia, w trakcie drogi do szkoły, wciąż nie dawały mi spokoju tajemnicze słowa z liściku. Dość powiedzieć, że zdążyłam przez owo zamyślenie co najmniej raz wyłożyć się na chodniku jak długa. Pewna miła, starsza pani zapytała mnie nawet, czy nic się nie stało.

Nie byłam specjalnie zaskoczona. Jak już wspominałam, takie rzeczy przydarzały mi się podejrzanie często. Nauczyłam się patrzeć pod nogi, a wręcz mieć oczy dookoła głowy, lecz życie za każdym razem zaskakiwało mnie czymś na nowo. Nie były to przyjemne niespodzianki. Jeśli nie potykałam się na względnie prostej drodze, zawsze wpadł na mnie ktoś, kogo nie przyuważyłam. Gdy osiągnęłam mistrzostwo w wymijaniu przechodniów, zawzięły się na mnie światła. Słowo daję, gasły od razu, kiedy wchodziłam na pasy!

W końcu skapitulowałam. Było to bodaj najlepsze, co mogłam zrobić. Kto wie, do jakiej katastrofy bym doprowadziła, ścigając się ze światłami?

Westchnęłam, poprawiając plecak. Im bliżej byłam szkoły, tym bardziej rzedła mi mina. Mijający mnie ludzie wydawali się nieznośnie szczęśliwi. Jasne, każdy z nich miał na głowie własne problemy, ale w tamtej chwili myślałam tylko, jak dobrze im z tym, że nie chodzą do szkoły.

Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo się myliłam.  

Nadszedł straszny czas przekroczenia progu liceum. Nieważne, ile razy próbowałam to sobie przetworzyć, zwyczajnie nie byłam gotowa. Patrząc na ten posępny budynek, czułam się jak wampir w zetknięciu z pierwszymi promieniami słońca. I bynajmniej nie błyszczała mi wtedy skóra.

Powłóczyłam nogami, wlewając się do środka z rzeką innych uczniów. Z trudem wydostałam się z jej nurtu, co nie przeszkodziło rzece podeptać mi palców. Po tak znaczącej próbie sił stać mnie było co najwyżej na strategiczny odwrót do toalety.

Zawsze dziwiło mnie to, jak istotny element szkolnego życia stanowiły damskie łazienki. Ze wszystkich dostępnych miejsc to właśnie tu, nigdzie indziej, odbywały się największe spotkania towarzyskie. I to jakie spotkania! Damskie toalety wprost tętniły od gorących ploteczek, bulwersujących wyznań i najprawdziwszych dramatów osobistych. Każda, szanująca się łazienka musiała posiadać przynajmniej jedną, zalewającą się łzami biedaczkę oraz to, co nazywałam sabatem. Sabat, co chyba dość logiczne, składał z najpodlejszych czarownic w szkole. Wiedźm tych nigdy nie widywano w pojedynkę, za to w grupie... powiedzmy, że lepiej było nie znaleźć się na celowniku ich różdżek.

Niestety, i tym razem znalazła się owa tonąca we łzach nieszczęśnica. Wnioskując po zebranym w łazience sabacie, czarownice zagnały swoją ofiarę aż do samej kabiny. Dziewczyna zamknęła się od środka, czym bardziej podsyciła ich żądzę krwi.

Dzień jak co dzień.

Pokręciłam głową, przemykając do umywalki, gdzie w spokoju mogłam przemyć twarz. Czatujące pod kabiną zołzy nawet nie kwapiły się, by na mnie zerknąć. Nie byłam widać tak smakowitym kąskiem, jak tamta udręczona biedulka. A skoro mowa o dręczeniu, chcąc, nie chcąc, stałam się jego świadkiem.

— Słyszycie, jak beczy? Żałosne.

— Biedna, mała Sara. Wyjdź do nas, to pogadamy.

Spojrzałam w lustro, niezbyt przejmując się sceną za moimi plecami. To nie tak, że nie chciałam pomóc, ale wystarczył jeden nieostrożny ruch, bym wylądowała w kabinie razem z zapłakaną Sarą. Miałam już dość problemów.

Wiedziałam, kim była Sara. Kojarzyłam ją z klasy niżej. Rzadko widziałam ją gdziekolwiek indziej, niż pod ścianą. Była smutna, nieobecna i nigdy, ale to nigdy się nie uśmiechała. Sprawiała wrażenie najnieszczęśliwszej osoby na świecie.

W sam raz na polowanie sabatu.

Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk dzwonka. Prześladowczynie Sary spojrzały po sobie z niezadowoleniem. Pewnie wciąż było im mało, ale z jakiegoś powodu spieszyły się na zajęcia. Czyżby nasze złośnice opuściły w szkole o jeden dzień za dużo?

 Wiedźmy pokręciły się trochę po łazience, po czym, wielce niepocieszone, wyleciały z niej w ekspresowym tempie. Uśmiechnęłam się. To potwierdzało moje domysły.

Podeszłam do kabiny i zapukałam.

Nie odpowiedziało mi nic poza cichym pociąganiem nosa.

— Hej, już sobie poszły. Możesz wyjść – powiedziałam.

Długo czekałam na jakąkolwiek odpowiedź. W pewnym momencie nawet zaczęłam się martwić. Co, jeśli dziewczynie coś się stało? Może sabat dopadł ją jeszcze przed zamknięciem w kabinie, albo...

— Naprawdę?

Odetchnęłam z ulgą. Głosik Sary był ledwie słyszalny, ale w zupełności wystarczył, by mnie uspokoić.

— Sama zobacz.

Nie minęła chwila, gdy drzwi kabiny uchyliły się z piskiem. Stanęła w nich owa nieszczęśliwa, niepozorna dziewczyna, teraz patrząca na mnie spod przydługiej grzywki.

Kiedy nasze oczy się spotkały, zrobiło mi się jej  żal. Dziewczyna ewidentnie się bała. Być może nawet nie do końca wierzyła mi, że sabat odpuścił. W gruncie rzeczy niewiele nas od siebie różniło. Sara miała przyklejony do twarzy ten sam, cierpiętniczy wyraz co ja i właściwie cudem było, że czarownice nie ścigały i mnie. Czy to przypadkiem nie nazywało się szczęściem?

— Nie ma ich – stwierdziła.

W odpowiedzi posłałam jej najcieplejszy uśmiech, jaki miałam w zanadrzu.

— Myślałaś, że kłamię?

— Nie, ale... zwykle męczą mnie dłużej.

— No, to dziś jest twój szczęśliwy dzień – odparłam, lecz nie zabrzmiało to tak radośnie, jak chciałam. Szczerze mówiąc, wyszło cholernie ponuro. — Chodź, zanim zmienią zdanie. Odprowadzić cię pod salę?

Sara pokręciła głową. Nie powiedziała nic więcej. Nie musiała. Jej wdzięczne spojrzenie wyrażało więcej niż jakiekolwiek słowa.

Kiedy wyszła, rozejrzałam się po toalecie z niejasnym przeczuciem, że coś jest nie w porządku. Coś jakby fatum zacieśniające się pętlą na mojej szyi. Nie wiedziałam, skąd się to wzięło, ale nagle nabrałam pewności, że moje szczęście się skończyło.

Na potwierdzenie tych słów, pobliskie lustro samoistnie pękło.

Świetnie, właśnie tego było mi trzeba. 

Siedem lat nieszczęścia.

niedziela, 18 czerwca 2017

Zgubny los, cz. 2

Następnej nocy, gdy kochająca matka Guba wparowała do jaskini syna, zastała w niej jedynie puste posłanie. Przytłoczona ciężarem żywota samotnej, gobliniej matki i skłonna wygarbować Gubowi skórę, wielce zmartwiła się nieobecnością swojego syna. Zdjęta trwogą, niepewna dalszych losów swego najdroższego pisklęcia, podrapała się po głowie, wzruszyła ramionami i wyszła.

Brak Guba odczuli wszyscy. Z tęsknoty tej zdali sobie sprawę niespełna parę dni później, gdy nie było już komu zbierać odchodów, a walające się po jaskiniach, gnijące resztki jedzenia dały o sobie znać niemożliwym do zniesienia smrodem. Fetor ten poniósł się po legowisku goblinów, wypełnił każdy jego kąt, aż dotarł wreszcie do pieczary samego wodza.

Tego już było za wiele. Zaalarmowani sytuacją, zieloni obywatele zebrali się, by przedyskutować ten jakże bulwersujący przypadek. Zaraz podniosły się głosy zatroskanych członków goblińskiej społeczności, zmarszczył się nos doprowadzonego do ostateczności wodza. Należało działać, tu i teraz.

Tak też pracę Guba przejął ktoś inny.

A co robił w tym czasie Gub?

To już zupełnie inna historia.

***

Gub nie zamierzał wracać do domu, co to, to nie! Nie zrobi tego, dopóki nie udowodni goblinom, jak bardzo się pomyliły. Przydzielano mu same najpodlejsze zadania, wcale nie zauważając drzemiącego w nim potencjału. Ale Gub jeszcze im pokaże. Będą pluć sobie w brody, że go nie docenili.

Gub zostanie wodzem!

Uśmiechnął się parszywie, zacierając swe czteropalczaste łapy. Kucnął na ziemi, bacznie przyglądając się śladom ludzkich butów. Nie mogło być ich więcej, niż sześcioro, a czymże było sześcioro chłopa wobec kogoś tak sprytnego jak Gub?

W pustym czerepie goblina zrodził się cokolwiek wątpliwy pomysł. Dostrzegłszy niewielką karawanę, uznał on, że na własną rękę zdoła ją złupić. Podążył więc śladem wielkostopych, zupełnie nie przejmując się faktem, iż przynajmniej część z nich była uzbrojona po zęby. Gub, w poszarpanej koszulinie i z tępym sztylecikiem u pasa, wierzył jednak w swe powodzenie. Ktoś wszak musiał.

Przekradł się pomiędzy drzewami, nadstawiając spiczastych uszu. Wyglądało na to, że nierozgarnięci ludzie w końcu zrobili sobie postój, ha! Gub tylko na to czekał.

Podczas gdy woźnica poił konie, a czwórka wielkostopych wdała się w ożywioną dyskusję, goblin zwinnie prześlizgnął się na jeden z wozów. Na widok skrzyń załadowanych towarami zarechotał jak ktoś obrzydliwie pewny swego.

Miał jednak wrażenie, że coś mu umknęło.

 Gub spojrzał na swoją łapę. Jego czoło zmarszczyło się w niewyobrażalnym wysiłku. Zaczął odliczać. Jeden palec dla człowieka zajmującego się końmi. Drugi, trzeci, czwarty... nie, zaraz, zaraz, Gub nie miał przecież tyle paluchów! Do tak złożonego rachunku wypadałoby chyba włączyć drugą rękę.

Spocony goblin raz jeszcze podjął się nieważkiej próby. Jeden palec dla człowieka zajmującego się końmi, cztery kolejne dla tych, którzy wdali się w rozmowę. Łącznie pięć palców. To by znaczyło, że...

— Mam cię!

Gub nie zdążył się nawet obrócić. Wrzasnął ile sił w płucach, poderwany za łachmany przez wielkoluda, który jakimś cudem umknął mu w całym tym uciążliwym procesie rachowania. Śmierdzący człowiek pewno był czarodziejem!

— Co tam masz, Harrin?

— Goblina. Patrzcie no, jaki paskudny!

Gub wierzgnął nogami, przytłoczony porażającą siłą napastnika. Wyszczerzył zęby, plując i charcząc tak, że niemal zakrztusił się własną śliną. Zgrzytliwe odgłosy dobiegające z gardeł wielkostopych pozostawały dla niego równie niezrozumiałe, co magia, wedle fachowej oceny Guba, przysłaniająca mu widok na szóstego człowieka.

Odkąd trafił do klatki, miał dużo czasu, by to sobie przemyśleć.