niedziela, 25 czerwca 2017

Krąg Zaufania, cz. 2

Następnego dnia, w trakcie drogi do szkoły, wciąż nie dawały mi spokoju tajemnicze słowa z liściku. Dość powiedzieć, że zdążyłam przez owo zamyślenie co najmniej raz wyłożyć się na chodniku jak długa. Pewna miła, starsza pani zapytała mnie nawet, czy nic się nie stało.

Nie byłam specjalnie zaskoczona. Jak już wspominałam, takie rzeczy przydarzały mi się podejrzanie często. Nauczyłam się patrzeć pod nogi, a wręcz mieć oczy dookoła głowy, lecz życie za każdym razem zaskakiwało mnie czymś na nowo. Nie były to przyjemne niespodzianki. Jeśli nie potykałam się na względnie prostej drodze, zawsze wpadł na mnie ktoś, kogo nie przyuważyłam. Gdy osiągnęłam mistrzostwo w wymijaniu przechodniów, zawzięły się na mnie światła. Słowo daję, gasły od razu, kiedy wchodziłam na pasy!

W końcu skapitulowałam. Było to bodaj najlepsze, co mogłam zrobić. Kto wie, do jakiej katastrofy bym doprowadziła, ścigając się ze światłami?

Westchnęłam, poprawiając plecak. Im bliżej byłam szkoły, tym bardziej rzedła mi mina. Mijający mnie ludzie wydawali się nieznośnie szczęśliwi. Jasne, każdy z nich miał na głowie własne problemy, ale w tamtej chwili myślałam tylko, jak dobrze im z tym, że nie chodzą do szkoły.

Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo się myliłam.  

Nadszedł straszny czas przekroczenia progu liceum. Nieważne, ile razy próbowałam to sobie przetworzyć, zwyczajnie nie byłam gotowa. Patrząc na ten posępny budynek, czułam się jak wampir w zetknięciu z pierwszymi promieniami słońca. I bynajmniej nie błyszczała mi wtedy skóra.

Powłóczyłam nogami, wlewając się do środka z rzeką innych uczniów. Z trudem wydostałam się z jej nurtu, co nie przeszkodziło rzece podeptać mi palców. Po tak znaczącej próbie sił stać mnie było co najwyżej na strategiczny odwrót do toalety.

Zawsze dziwiło mnie to, jak istotny element szkolnego życia stanowiły damskie łazienki. Ze wszystkich dostępnych miejsc to właśnie tu, nigdzie indziej, odbywały się największe spotkania towarzyskie. I to jakie spotkania! Damskie toalety wprost tętniły od gorących ploteczek, bulwersujących wyznań i najprawdziwszych dramatów osobistych. Każda, szanująca się łazienka musiała posiadać przynajmniej jedną, zalewającą się łzami biedaczkę oraz to, co nazywałam sabatem. Sabat, co chyba dość logiczne, składał z najpodlejszych czarownic w szkole. Wiedźm tych nigdy nie widywano w pojedynkę, za to w grupie... powiedzmy, że lepiej było nie znaleźć się na celowniku ich różdżek.

Niestety, i tym razem znalazła się owa tonąca we łzach nieszczęśnica. Wnioskując po zebranym w łazience sabacie, czarownice zagnały swoją ofiarę aż do samej kabiny. Dziewczyna zamknęła się od środka, czym bardziej podsyciła ich żądzę krwi.

Dzień jak co dzień.

Pokręciłam głową, przemykając do umywalki, gdzie w spokoju mogłam przemyć twarz. Czatujące pod kabiną zołzy nawet nie kwapiły się, by na mnie zerknąć. Nie byłam widać tak smakowitym kąskiem, jak tamta udręczona biedulka. A skoro mowa o dręczeniu, chcąc, nie chcąc, stałam się jego świadkiem.

— Słyszycie, jak beczy? Żałosne.

— Biedna, mała Sara. Wyjdź do nas, to pogadamy.

Spojrzałam w lustro, niezbyt przejmując się sceną za moimi plecami. To nie tak, że nie chciałam pomóc, ale wystarczył jeden nieostrożny ruch, bym wylądowała w kabinie razem z zapłakaną Sarą. Miałam już dość problemów.

Wiedziałam, kim była Sara. Kojarzyłam ją z klasy niżej. Rzadko widziałam ją gdziekolwiek indziej, niż pod ścianą. Była smutna, nieobecna i nigdy, ale to nigdy się nie uśmiechała. Sprawiała wrażenie najnieszczęśliwszej osoby na świecie.

W sam raz na polowanie sabatu.

Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk dzwonka. Prześladowczynie Sary spojrzały po sobie z niezadowoleniem. Pewnie wciąż było im mało, ale z jakiegoś powodu spieszyły się na zajęcia. Czyżby nasze złośnice opuściły w szkole o jeden dzień za dużo?

 Wiedźmy pokręciły się trochę po łazience, po czym, wielce niepocieszone, wyleciały z niej w ekspresowym tempie. Uśmiechnęłam się. To potwierdzało moje domysły.

Podeszłam do kabiny i zapukałam.

Nie odpowiedziało mi nic poza cichym pociąganiem nosa.

— Hej, już sobie poszły. Możesz wyjść – powiedziałam.

Długo czekałam na jakąkolwiek odpowiedź. W pewnym momencie nawet zaczęłam się martwić. Co, jeśli dziewczynie coś się stało? Może sabat dopadł ją jeszcze przed zamknięciem w kabinie, albo...

— Naprawdę?

Odetchnęłam z ulgą. Głosik Sary był ledwie słyszalny, ale w zupełności wystarczył, by mnie uspokoić.

— Sama zobacz.

Nie minęła chwila, gdy drzwi kabiny uchyliły się z piskiem. Stanęła w nich owa nieszczęśliwa, niepozorna dziewczyna, teraz patrząca na mnie spod przydługiej grzywki.

Kiedy nasze oczy się spotkały, zrobiło mi się jej  żal. Dziewczyna ewidentnie się bała. Być może nawet nie do końca wierzyła mi, że sabat odpuścił. W gruncie rzeczy niewiele nas od siebie różniło. Sara miała przyklejony do twarzy ten sam, cierpiętniczy wyraz co ja i właściwie cudem było, że czarownice nie ścigały i mnie. Czy to przypadkiem nie nazywało się szczęściem?

— Nie ma ich – stwierdziła.

W odpowiedzi posłałam jej najcieplejszy uśmiech, jaki miałam w zanadrzu.

— Myślałaś, że kłamię?

— Nie, ale... zwykle męczą mnie dłużej.

— No, to dziś jest twój szczęśliwy dzień – odparłam, lecz nie zabrzmiało to tak radośnie, jak chciałam. Szczerze mówiąc, wyszło cholernie ponuro. — Chodź, zanim zmienią zdanie. Odprowadzić cię pod salę?

Sara pokręciła głową. Nie powiedziała nic więcej. Nie musiała. Jej wdzięczne spojrzenie wyrażało więcej niż jakiekolwiek słowa.

Kiedy wyszła, rozejrzałam się po toalecie z niejasnym przeczuciem, że coś jest nie w porządku. Coś jakby fatum zacieśniające się pętlą na mojej szyi. Nie wiedziałam, skąd się to wzięło, ale nagle nabrałam pewności, że moje szczęście się skończyło.

Na potwierdzenie tych słów, pobliskie lustro samoistnie pękło.

Świetnie, właśnie tego było mi trzeba. 

Siedem lat nieszczęścia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz