Wiatr rozsunął srebrne
poszycie chmur, odsłaniając tarczę księżyca. Pod nią, pośród ciasnych uliczek
miasta, prześlizgiwał się smukły cień. Niedbale omijał światła latarni, przemykał
wzdłuż kamiennych murów, z dala od niechcianych spojrzeń.
Cień pokręcił się chwilę
na placu targowym, zgrabnie przeskoczył po rzędzie stoisk. Wdrapał się na dach
pobliskiego budynku, omiótł spojrzeniem okolicę. Upewniwszy się, że nic mu nie
grozi, przeciągnął się i zwinął w kłębek.
Nie na długo nacieszył
się spokojem. Nieopodal, zza rogu jednej z ulic, wtoczyła się na plac dwójka
trajkoczących strażników. Brzęczenie ich kolczug zadzwoniło cieniowi w uszach,
wybudzając go z błogiej drzemki. Wielce zirytowany, zastrzygł nimi, zadzierając
łeb.
— Nie bądź śmieszny,
zmiennokształtni to przeszłość.
— A co, jeśli nie?
Słyszałeś, co gadał Ber, zapierał się, że...
Strażnicy przystanęli. Rozległo
się ciche westchnięcie jednego z nich.
— Oj Garven, Garven... Ber
to stary bajarz, tacy jak on zawsze szukają atencji. Ma w domu żonę heterę,
syna nieroba, a jego córka ledwo co nawiała z jakimś gołowąsem. Nie dziwota, że
ubarwia sobie życie podobnymi historyjkami.
— Ale...
— W nosie mam twoje
„ale”! – Mężczyzna skrzyżował ręce na piersi — Nie chcę więcej o tym
słyszeć. Zmiennokształtnych nie ma, i już. Jak mi nie wierzysz, idź zapytaj
druidów.
Tuż obok, na cztery łapy,
bezszelestnie wylądował kot. Zwierzę przysiadło na ziemi, wodząc wzrokiem
między jednym człowiekiem, a drugim. Nie spuszczając z nich oka, zaczęło pieczołowicie
oblizywać łapę.
— No proszę, co my tu
mamy? Garven, to pewnie ten twój zmiennokształtny. Kici, kici... – Strażnik zaśmiał
się, ostrożnie podchodząc do kota. Wyciągnął ku niemu dłoń, pogładził po łbie. Zwierzę
zamruczało, z ukontentowaniem przymykając oczy. — Patrz, jaki groźny, chyba nie
wyjdziemy z tego cali!
Chmury przesunęły się na
niebie, odcinając światło księżyca od miasta. Cienie wkradły się na plac,
stłoczyły wokół opuszczonych stoisk, chciwie zagarniając teren.
— Bardzo śmieszne.
Drwij ze mnie dalej, a pochwalę się twojej żonce, jak to przepiłeś ostatnią
wypłatę...
— Tylko spróbuj! – warknął
mężczyzna, odrywając rękę od przyjemnie miękkiej sierści kota. Spojrzał na
zdrajcę, podnosząc się z kucek. Ciemność zajmowała już większą część placu,
lecz strażnicy zdawali się tym nie przejmować. Wieczorny wiatr załopotał
proporcami na murach i targnął drewnianymi szyldami sklepów, aż te
zaskrzypiały.
— No, to przymknij się
wreszcie i chodźmy stąd. Do diaska, gdybym wiedział, że będzie tak zimno,
wziąłbym ze sobą płaszcz – mruknął Garven, opatuliwszy się rękoma. Starał się
wyobrazić sobie ciepłe, domowe palenisko oraz siebie, siedzącego w krześle, po czubek
głowy opatulonego kocem.
Wówczas coś się zmieniło.
Zgęstniał otaczający ich płaszcz ciemności, cienie podkradły się bliżej, jak
gdyby żyły własnym życiem. Ciszę, jaka nastała pomiędzy strażnikami, przerwało
mruczenie kota. Z początku ledwie słyszalne, niepozorne niczym muśnięcie
wiatru. Wiatr ten narastał jednak, stawał się coraz to gwałtowniejszy, coraz
donośniejszy, ogłuszający jak ryk tysiąca wściekłych wichrów. Nie mógł już
należeć do kota, nie mógł należeć do żadnego stworzenia, które byłoby
człowiekowi przyjazne.
Był to ryk bestii.
Towarzysz Garvena dobył miecza,
lecz zaraz padł jak długi, przygwożdżony ciężarem czegoś, co wedle druidów
miało nie istnieć. Wstrząsnęło jego ciałem, targnęło jak szmacianą kukłą, aż gruchnął
potylicą o ziemię. Ostatkiem sił spróbował wymacać broń, która z brzdękiem przeturlała
się po drodze.
Wkrótce do broni
dołączyła i ręka.
Kiedy rozległ się wrzask mężczyzny,
Garven był już daleko. Nie obchodzili go Ber, jego syn nierób, ani ci cholerni druidzi.
Przestał czuć zimno, choć w głowie wciąż świtał mu obraz przytulnego paleniska,
jego paleniska, przed którym właśnie powinien był siedzieć.
Zostawił go. Na bogów,
zostawił przyjaciela!
Z jego piersi wyrwał się
zduszony szloch. Nie było jednak czasu na żale. Musiał dostać się do twierdzy,
dobiec na dziedziniec, gdzie ostrzeże innych i...
Drogę przeciął mu kot. Ten
sam, płowy kot, który wcześniej przyglądał im się z uwagą. Przysiadł sobie
naprzeciw, lustrując go złocistymi oczyma, aż Garven wyhamował. Spanikowany
mężczyzna rzucił się w najbliższy zakręt, gdzie czekał na niego cień.
Garven nigdy nie dobiegł
na dziedziniec. Jego krzyk poniósł się po uliczkach miasta, przyprawiając o
dreszcze wszystkich, którzy spędzali swój wolny wieczór w krześle przed paleniskiem.
Tymczasem kot, pomrukując,
wrócił do czyszczenia łap.