niedziela, 25 czerwca 2017

Krąg Zaufania, cz. 2

Następnego dnia, w trakcie drogi do szkoły, wciąż nie dawały mi spokoju tajemnicze słowa z liściku. Dość powiedzieć, że zdążyłam przez owo zamyślenie co najmniej raz wyłożyć się na chodniku jak długa. Pewna miła, starsza pani zapytała mnie nawet, czy nic się nie stało.

Nie byłam specjalnie zaskoczona. Jak już wspominałam, takie rzeczy przydarzały mi się podejrzanie często. Nauczyłam się patrzeć pod nogi, a wręcz mieć oczy dookoła głowy, lecz życie za każdym razem zaskakiwało mnie czymś na nowo. Nie były to przyjemne niespodzianki. Jeśli nie potykałam się na względnie prostej drodze, zawsze wpadł na mnie ktoś, kogo nie przyuważyłam. Gdy osiągnęłam mistrzostwo w wymijaniu przechodniów, zawzięły się na mnie światła. Słowo daję, gasły od razu, kiedy wchodziłam na pasy!

W końcu skapitulowałam. Było to bodaj najlepsze, co mogłam zrobić. Kto wie, do jakiej katastrofy bym doprowadziła, ścigając się ze światłami?

Westchnęłam, poprawiając plecak. Im bliżej byłam szkoły, tym bardziej rzedła mi mina. Mijający mnie ludzie wydawali się nieznośnie szczęśliwi. Jasne, każdy z nich miał na głowie własne problemy, ale w tamtej chwili myślałam tylko, jak dobrze im z tym, że nie chodzą do szkoły.

Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo się myliłam.  

Nadszedł straszny czas przekroczenia progu liceum. Nieważne, ile razy próbowałam to sobie przetworzyć, zwyczajnie nie byłam gotowa. Patrząc na ten posępny budynek, czułam się jak wampir w zetknięciu z pierwszymi promieniami słońca. I bynajmniej nie błyszczała mi wtedy skóra.

Powłóczyłam nogami, wlewając się do środka z rzeką innych uczniów. Z trudem wydostałam się z jej nurtu, co nie przeszkodziło rzece podeptać mi palców. Po tak znaczącej próbie sił stać mnie było co najwyżej na strategiczny odwrót do toalety.

Zawsze dziwiło mnie to, jak istotny element szkolnego życia stanowiły damskie łazienki. Ze wszystkich dostępnych miejsc to właśnie tu, nigdzie indziej, odbywały się największe spotkania towarzyskie. I to jakie spotkania! Damskie toalety wprost tętniły od gorących ploteczek, bulwersujących wyznań i najprawdziwszych dramatów osobistych. Każda, szanująca się łazienka musiała posiadać przynajmniej jedną, zalewającą się łzami biedaczkę oraz to, co nazywałam sabatem. Sabat, co chyba dość logiczne, składał z najpodlejszych czarownic w szkole. Wiedźm tych nigdy nie widywano w pojedynkę, za to w grupie... powiedzmy, że lepiej było nie znaleźć się na celowniku ich różdżek.

Niestety, i tym razem znalazła się owa tonąca we łzach nieszczęśnica. Wnioskując po zebranym w łazience sabacie, czarownice zagnały swoją ofiarę aż do samej kabiny. Dziewczyna zamknęła się od środka, czym bardziej podsyciła ich żądzę krwi.

Dzień jak co dzień.

Pokręciłam głową, przemykając do umywalki, gdzie w spokoju mogłam przemyć twarz. Czatujące pod kabiną zołzy nawet nie kwapiły się, by na mnie zerknąć. Nie byłam widać tak smakowitym kąskiem, jak tamta udręczona biedulka. A skoro mowa o dręczeniu, chcąc, nie chcąc, stałam się jego świadkiem.

— Słyszycie, jak beczy? Żałosne.

— Biedna, mała Sara. Wyjdź do nas, to pogadamy.

Spojrzałam w lustro, niezbyt przejmując się sceną za moimi plecami. To nie tak, że nie chciałam pomóc, ale wystarczył jeden nieostrożny ruch, bym wylądowała w kabinie razem z zapłakaną Sarą. Miałam już dość problemów.

Wiedziałam, kim była Sara. Kojarzyłam ją z klasy niżej. Rzadko widziałam ją gdziekolwiek indziej, niż pod ścianą. Była smutna, nieobecna i nigdy, ale to nigdy się nie uśmiechała. Sprawiała wrażenie najnieszczęśliwszej osoby na świecie.

W sam raz na polowanie sabatu.

Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk dzwonka. Prześladowczynie Sary spojrzały po sobie z niezadowoleniem. Pewnie wciąż było im mało, ale z jakiegoś powodu spieszyły się na zajęcia. Czyżby nasze złośnice opuściły w szkole o jeden dzień za dużo?

 Wiedźmy pokręciły się trochę po łazience, po czym, wielce niepocieszone, wyleciały z niej w ekspresowym tempie. Uśmiechnęłam się. To potwierdzało moje domysły.

Podeszłam do kabiny i zapukałam.

Nie odpowiedziało mi nic poza cichym pociąganiem nosa.

— Hej, już sobie poszły. Możesz wyjść – powiedziałam.

Długo czekałam na jakąkolwiek odpowiedź. W pewnym momencie nawet zaczęłam się martwić. Co, jeśli dziewczynie coś się stało? Może sabat dopadł ją jeszcze przed zamknięciem w kabinie, albo...

— Naprawdę?

Odetchnęłam z ulgą. Głosik Sary był ledwie słyszalny, ale w zupełności wystarczył, by mnie uspokoić.

— Sama zobacz.

Nie minęła chwila, gdy drzwi kabiny uchyliły się z piskiem. Stanęła w nich owa nieszczęśliwa, niepozorna dziewczyna, teraz patrząca na mnie spod przydługiej grzywki.

Kiedy nasze oczy się spotkały, zrobiło mi się jej  żal. Dziewczyna ewidentnie się bała. Być może nawet nie do końca wierzyła mi, że sabat odpuścił. W gruncie rzeczy niewiele nas od siebie różniło. Sara miała przyklejony do twarzy ten sam, cierpiętniczy wyraz co ja i właściwie cudem było, że czarownice nie ścigały i mnie. Czy to przypadkiem nie nazywało się szczęściem?

— Nie ma ich – stwierdziła.

W odpowiedzi posłałam jej najcieplejszy uśmiech, jaki miałam w zanadrzu.

— Myślałaś, że kłamię?

— Nie, ale... zwykle męczą mnie dłużej.

— No, to dziś jest twój szczęśliwy dzień – odparłam, lecz nie zabrzmiało to tak radośnie, jak chciałam. Szczerze mówiąc, wyszło cholernie ponuro. — Chodź, zanim zmienią zdanie. Odprowadzić cię pod salę?

Sara pokręciła głową. Nie powiedziała nic więcej. Nie musiała. Jej wdzięczne spojrzenie wyrażało więcej niż jakiekolwiek słowa.

Kiedy wyszła, rozejrzałam się po toalecie z niejasnym przeczuciem, że coś jest nie w porządku. Coś jakby fatum zacieśniające się pętlą na mojej szyi. Nie wiedziałam, skąd się to wzięło, ale nagle nabrałam pewności, że moje szczęście się skończyło.

Na potwierdzenie tych słów, pobliskie lustro samoistnie pękło.

Świetnie, właśnie tego było mi trzeba. 

Siedem lat nieszczęścia.

niedziela, 18 czerwca 2017

Zgubny los, cz. 2

Następnej nocy, gdy kochająca matka Guba wparowała do jaskini syna, zastała w niej jedynie puste posłanie. Przytłoczona ciężarem żywota samotnej, gobliniej matki i skłonna wygarbować Gubowi skórę, wielce zmartwiła się nieobecnością swojego syna. Zdjęta trwogą, niepewna dalszych losów swego najdroższego pisklęcia, podrapała się po głowie, wzruszyła ramionami i wyszła.

Brak Guba odczuli wszyscy. Z tęsknoty tej zdali sobie sprawę niespełna parę dni później, gdy nie było już komu zbierać odchodów, a walające się po jaskiniach, gnijące resztki jedzenia dały o sobie znać niemożliwym do zniesienia smrodem. Fetor ten poniósł się po legowisku goblinów, wypełnił każdy jego kąt, aż dotarł wreszcie do pieczary samego wodza.

Tego już było za wiele. Zaalarmowani sytuacją, zieloni obywatele zebrali się, by przedyskutować ten jakże bulwersujący przypadek. Zaraz podniosły się głosy zatroskanych członków goblińskiej społeczności, zmarszczył się nos doprowadzonego do ostateczności wodza. Należało działać, tu i teraz.

Tak też pracę Guba przejął ktoś inny.

A co robił w tym czasie Gub?

To już zupełnie inna historia.

***

Gub nie zamierzał wracać do domu, co to, to nie! Nie zrobi tego, dopóki nie udowodni goblinom, jak bardzo się pomyliły. Przydzielano mu same najpodlejsze zadania, wcale nie zauważając drzemiącego w nim potencjału. Ale Gub jeszcze im pokaże. Będą pluć sobie w brody, że go nie docenili.

Gub zostanie wodzem!

Uśmiechnął się parszywie, zacierając swe czteropalczaste łapy. Kucnął na ziemi, bacznie przyglądając się śladom ludzkich butów. Nie mogło być ich więcej, niż sześcioro, a czymże było sześcioro chłopa wobec kogoś tak sprytnego jak Gub?

W pustym czerepie goblina zrodził się cokolwiek wątpliwy pomysł. Dostrzegłszy niewielką karawanę, uznał on, że na własną rękę zdoła ją złupić. Podążył więc śladem wielkostopych, zupełnie nie przejmując się faktem, iż przynajmniej część z nich była uzbrojona po zęby. Gub, w poszarpanej koszulinie i z tępym sztylecikiem u pasa, wierzył jednak w swe powodzenie. Ktoś wszak musiał.

Przekradł się pomiędzy drzewami, nadstawiając spiczastych uszu. Wyglądało na to, że nierozgarnięci ludzie w końcu zrobili sobie postój, ha! Gub tylko na to czekał.

Podczas gdy woźnica poił konie, a czwórka wielkostopych wdała się w ożywioną dyskusję, goblin zwinnie prześlizgnął się na jeden z wozów. Na widok skrzyń załadowanych towarami zarechotał jak ktoś obrzydliwie pewny swego.

Miał jednak wrażenie, że coś mu umknęło.

 Gub spojrzał na swoją łapę. Jego czoło zmarszczyło się w niewyobrażalnym wysiłku. Zaczął odliczać. Jeden palec dla człowieka zajmującego się końmi. Drugi, trzeci, czwarty... nie, zaraz, zaraz, Gub nie miał przecież tyle paluchów! Do tak złożonego rachunku wypadałoby chyba włączyć drugą rękę.

Spocony goblin raz jeszcze podjął się nieważkiej próby. Jeden palec dla człowieka zajmującego się końmi, cztery kolejne dla tych, którzy wdali się w rozmowę. Łącznie pięć palców. To by znaczyło, że...

— Mam cię!

Gub nie zdążył się nawet obrócić. Wrzasnął ile sił w płucach, poderwany za łachmany przez wielkoluda, który jakimś cudem umknął mu w całym tym uciążliwym procesie rachowania. Śmierdzący człowiek pewno był czarodziejem!

— Co tam masz, Harrin?

— Goblina. Patrzcie no, jaki paskudny!

Gub wierzgnął nogami, przytłoczony porażającą siłą napastnika. Wyszczerzył zęby, plując i charcząc tak, że niemal zakrztusił się własną śliną. Zgrzytliwe odgłosy dobiegające z gardeł wielkostopych pozostawały dla niego równie niezrozumiałe, co magia, wedle fachowej oceny Guba, przysłaniająca mu widok na szóstego człowieka.

Odkąd trafił do klatki, miał dużo czasu, by to sobie przemyśleć.



niedziela, 11 czerwca 2017

Krąg Zaufania, cz. 1

Nie macie czasem wrażenia, że jesteście najbardziej pechowymi ludźmi na świecie? Nie ma dnia, żeby czegoś nie trafił szlag, dziennie przebiega wam drogę tylko miliard czarnych kotów i nawet latarnie gasną z rezygnacją, kiedy pod nimi przejdziecie. Słowem, gdziekolwiek się nie pojawicie, zaraz dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom.

Cóż, to właśnie ja.

Nazywam się Laura, mam szesnaście lat i okrutnego pecha. Płyty chodnikowe wprost piętrzą się na mój widok, znaki drogowe wyrastają jak spod ziemi, a samochody zdają się czyhać na to, aż w końcu ośmielę się wyjść na ulicę. Ludzie, którzy się ze mną zadają, prędzej czy później kończą z co najmniej jednym, dorodnym guzem na głowie. A ja mogę się temu wszystkiemu jedynie biernie przyglądać.

Nie wiem, od kiedy ów pech postanowił się przypałętać. Pozbyłabym się go, gdybym mogła, ale drań chyba zagościł u mnie na dobre. Rozpanoszył się w moim życiu, czyniąc je jeszcze bardziej nieznośnym, niż było.

Zapytacie może, co jest z moim życiem nie tak? No, no, to dopiero opowieść! Poza fatum, które wisi mi nad głową niczym chmara czarnych kruków, całą moją rodzinę można by określić mianem jednego, wielkiego nieszczęścia. I wcale nie przesadzam.

Do pewnego czasu moja rodzina była jak wyjęta z obrazka. Miałam kochających rodziców i starszego brata, który zawsze pilnował, żebym nie wpakowała się w tarapaty. Rodzice bardzo często pracowali, można więc powiedzieć, że Robert był na mnie skazany.

Przyznam, że jak na tak beznadziejny wyrok, radził sobie całkiem nieźle.

Do chwili, gdy postanowił odebrać mnie z tej nieszczęsnej imprezy.

Pamiętam to jak dziś. Ciepłe, letnie powietrze, śmiech mój i brata, radio puszczone na cały regulator... nigdy bym nie przypuszczała, że będą to ostatnie chwile, jakie spędzę z Robertem. To, co działo się później... wyjeżdżający zza zakrętu, rozpędzony samochód, mój brat desperacko próbujący jakoś go wyminąć... nie zapomnę momentu, kiedy spojrzeliśmy sobie w oczy. Wiedzieliśmy już, że to nie skończy się dobrze.

Ostatnie, co pamiętam, to dachujący samochód.

Nasz samochód.

Nie będę wdawać się w szczegóły. Wystarczy wam wiedzieć, że tylko jedno z nas wyszło z tego wypadku żywe. Rodzice nie pogodzili się z tym do dzisiaj. Owszem, wspierali mnie jak mogli, ale przez cały czas czułam, że mają do mnie żal. Gdybym nie poszła na tę imprezę, Robert pewnie nadal by żył. Ich złote dziecko, jedyny syn, człowiek, z którym nigdy nie było żadnych problemów, odszedł przez głupi pomysł swojej młodszej, niemądrej siostry. 

Myślałby kto, że przemawia przeze mnie zazdrość. Nikt jednak nie miał okazji poczuć tego, co ja. To była idealna rodzina, której niezależnie od starań nigdy nie mogłam dorównać. W zestawieniu z bratem zawsze pozostawałam daleko w tyle. Odkąd pamiętam, Robert stanowił dla moich rodziców wielki powód do dumy. Był pogodny, uczciwy, sumienny i odpowiedzialny. Zawsze doglądał mnie, kiedy było trzeba, miał porządnych znajomych, kochającą dziewczynę. Był tak doskonały, że nawet nie próbowałam z nim konkurować. Zresztą, jakbym mogła? Zawsze był wobec mnie w porządku.

Rodzice nieustannie nas porównywali. Nienawidziłam tego. Nie winiłam ich, chcieli dobrze, tak jak wszyscy rodzice, którzy próbują dać swemu dziecku odpowiedni przykład. Jeśli jednak chodzi o tej metody skuteczność... każdy, kto choć raz doświadczył porównania, z pewnością wie, jakie to uczucie. Dość powiedzieć, że odnosiło to skutek odwrotny od zamierzonego, a nawet rodziło w człowieku wewnętrzne poczucie bezsilności. Bo przecież nigdy nie będziemy tak szczerzy jak Robert, uprzejmi jak Ewa, czy pilni jak Agata, a po tak wymyślnym sposobie motywacji pewnie prędko przejdzie nam na to ochota.

Podniosłam głowę, spoglądając na wieżowiec, w którym mieściło się nasze mieszkanie. Nie przepadałam za tym miejscem. Kiedyś mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym. Rok po śmierci Roberta rodzice zadecydowali o przeprowadzce, która w ich mniemaniu miała być zmianą na lepsze. Nowe otoczenie = nowe życie. Tak właśnie zakładali. Nie da się jednak zacząć nowego życia, wymieniwszy samą ramkę. Aby się to powiodło, trzeba by i wymienić zdjęcie. Chociaż dojrzeli już do myśli o zmianie domu, rany w ich sercach wciąż nie chciały się zabliźnić. Niestety, w tym przypadku czas nie leczył ran.

Im bliżej było do mieszkania, tym mniej chętnie przedzierałam się przez kolejne serie schodków. Stara, zdezelowana winda wołała o pomstę do nieba. Od miesiąca stała nieczynna, czekając na lepsze czasy. Klatka schodowa wcale nie miewała się lepiej. Nie chciałam tu mieszkać, ale wiedziałam, że na więcej zwyczajnie nie było nas stać. Matka była wiecznie zapracowaną księgową, ojciec natomiast... cóż, jeśli nie był wcześniej podpity, naprawiał wszelakiej maści rupiecie. Przyznam, że był w tym naprawdę niezły. Znajomi (wtedy, gdy jeszcze ich miał) zwykli nazywać go „facetem od wszystkiego”, lub, po prostu, „złotą rączką”. Rzeczywiście, można by powiedzieć, że wszystko czego się dotknął, niemalże zmieniało się w złoto. Przynajmniej do czasu, gdy mój brat jeszcze żył.

Modliłam się o to, by szczęk kluczy nie był zbyt donośny. Nie zrozumcie mnie źle, mój ojciec nie był alkoholikiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Na całe szczęście obyło się bez przemocy domowej. Po prostu nie chciałam widzieć znów jego zbolałej miny. Wyglądał wtedy jak cień dawnego siebie, a żadne dziecko nie chce widzieć rodzica w takim stanie. Wychudły, pełen zatrważającej żałosności i wiecznie apatyczny ojciec to prawdopodobnie jeden z najsmutniejszych widoków tego świata. Nie życzyłabym tego nikomu.

Odetchnęłam z ulgą. Ojca najwyraźniej nie było w domu, inaczej dawno zauważyłabym go rozłożonego na kanapie. Pewnie zasiedział się w barze, podczas gdy matka wypruwała z siebie żyły, by utrzymać całą rodzinę i sprawiać wszelkie pozory normalności. Wciąż tkwiła w swoim świecie, przekonana o nieustającej perfekcji naszej rodziny. Zupełnie, jak gdyby czas stanął w miejscu i nikt nie zdążył uświadomić jej, że rozpadła się niespełna trzy lata temu. Obecna „rodzina” przypominała wrak z pozoru idealnego i niezatapialnego Titanica. Każdy wie, jak skończyła się ta historia.

Otworzyłam lodówkę, wyciągając wymizerniałe kotlety schabowe. Nie wyglądały najlepiej, ale biorąc pod uwagę mój zwyczajowy jadłospis, była to dla mnie istna ambrozja. Gdy już wrzuciłam kotlety na patelnię, z nudów zaczęłam przeglądać rozłożoną na blacie stertę papierów. Czasami mama przynosiła pocztę, zwracając uwagę ojcu, że znowu zapomniał to zrobić. Dla niej życie toczyło się dalej i nie przewidywała innego scenariusza. Za każdym razem wyglądało to podobnie. Wracała z pracy z plikiem listów i ulotek, spoglądała na półprzytomnego ojca i snuła kazanie o tym, jak bardzo jest nieodpowiedzialny. Zachowywała się przy tym tak, jakby nie widziała jego opłakanego stanu. Podejrzewam, że nawet gdyby zataczał się na jej oczach,  albo wywinął pijacką jaskółkę, nadal szłaby w zaparte.

Przejrzałam parę ciekawszych, pstrokatych ulotek, odrzuciłam pisma adresowane na moich rodziców i niedbale sięgnęłam po gazetkę jakiegoś hipermarketu. Kiedy ją otworzyłam, ze środka błyskawicznie wyślizgnęła się śnieżnobiała koperta. Jak zwykle nie zdążyłam zareagować, w związku z czym zaraz wylądowała na podłodze. Westchnęłam, schylając się, by ją podnieść i... zamarłam.

Na kopercie było moje imię.

Zawisłam nad listem, przyglądając się mu z najwyższą podejrzliwością. Pismo na kopercie było bardzo staranne, wręcz eleganckie, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś jest wybitnie nie tak. Sięgnęłam po kopertę, niepewna tego, co mogę w niej znaleźć. Może to zabrzmi idiotycznie, ale dotąd nie zdarzyło się, żeby ktoś do mnie napisał. W dobie komputerów i komórek mało kto przejmował się jeszcze pisaniem listów.

Otworzyłam kopertę drżącymi palcami. Wysunęłam z niej złożoną wpół karteczkę, którą rozłożyłam jak najostrożniej mogłam.

Na papierze widniało pojedyncze zdanie.

„Nie jesteś jedyna.”

Zmarszczyłam brwi. Co to niby miało znaczyć? Tyle nerwów, dziwne przeczucia, a wszystko to z powodu głupiego świstka papieru. Najpewniej ktoś postanowił zrobić mi kawał. Uśmiechnęłam się cierpko, przymierzając się, żeby wpakować list tam, gdzie powinien być od samego początku – w koszu na śmieci. Zawahałam się jednak.

Dlaczego ktoś miałby pisać coś takiego? To wcale nie brzmiało jak żart.

Nie zdążyłam dobrze się nad tym zastanowić. Do moich nozdrzy dotarł nieprzyjemny swąd spalenizny. To mój obiad właśnie zmieniał się w węgiel. Z przekleństwem na ustach rzuciłam się w stronę kuchenki, zdejmując mój niedoszły posiłek z rozżarzonej patelni.

I to tyle, jeśli chodzi o jedzenie...


niedziela, 4 czerwca 2017

Zgubny los, cz.1

Gub kochał swoje życie.

Cenił sobie zwłaszcza te noce, gdy wyskakiwał z łóżka, podrywany zeń na kolejną, upstrzoną bluzgami tyradę matki. Godnie znosił jej natchnione łajanie, owo emanujące maminą troską wygrażanie palcami, czynione do akompaniamentu wydzierających się wniebogłosy młodszych braci. Uzmysławiało mu to, jak mile jest od czasu do czasu wyściubić nos ze swojej pieczary.

Gub wychodził więc z niej codziennie.

Ale, ale! Był to ledwie początek cudowności oferowanych mu przez życie. O świcie, gdy goblinia społeczność dopiero zaczynała wybudzać się ze snu, Gub od dawna już pucował wszystkie posadzki na błysk. Krążył po całym kompleksie jaskiń, wrzucając do worka resztki jedzenia, które wypluwali z siebie na masę jego kulturalni, zieloni przyjaciele. Później zaś, co było bodaj najulubieńszą częścią pracy Guba, pieczołowicie wyzbierywał on z ziemi zaschnięte odchody nietoperzy, zwierząt najczęściej hodowanych przez gobliny.

Odchody, dobre sobie! Paskudne, śmierdzące kupska!

Gub warknął, schylając się, by podnieść z ziemi kolejny, uroczy prezent od matki natury. Pokręcił głową, burknął pod nosem parę kwiecistych przekleństw i ze złością władował kupę do worka.

Miał tego po dziurki w nosie, podobnie jak smrodu, który towarzyszył mu nieustannie począwszy od dnia, gdy podjął się tej okropnej pracy. Nie, żeby dano mu jakiś wybór. Niespecjalnie przepadano tu za jego rodziną. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, iż nieświętej pamięci ojciec Guba żywił wyjątkowe zamiłowanie do ognistej wody, którą gobliny zwykły łupić z ludzkich karawan. Ojciec rozsmakował się w niej tak bardzo, iż pewnego pięknego dnia pozbawił całego jej zapasu naczelnego wodza. Być może nie wpadliby na to, kto dopuścił się niecnego uczynku, gdyby nie postanowił spontanicznie uciąć sobie drzemki w środku magazynu, pośród pokaźnej sterty osuszonych do dna butelek.

Dureń nie zdążył nawet wytrzeźwieć.

Gub pokręcił głową, prostując się, aż coś strzeliło mu w plecach. Zabolało. Odruchowo złapał się za obolałe miejsce, nie przewidując przy tym, że upuści niesiony przez siebie worek. Jego zawartość wysypała się na lśniącą posadzkę, czyniąc z niej piękną inaczej, brązowo-zieloną mozaikę. Gub nie wiedział już, czy złapać się za plecy, czy głowę, ale jednego był pewien: tak dłużej być nie może!

Zostawił worek i walające się po podłodze odpadki, na dobre porzucił posadzkę, na której czyszczeniu zeszło mu tyle czasu. Był zdecydowany. Pójdzie do wodza, o tak, pójdzie i powie mu co myśli o karaniu rodziny Guba za uczynki niewydarzonego ojca!

Zakasał rękawki swojej lnianej, poszarpanej koszuli, przyspieszył kroku i podniósł głowę, gotów na wszystko, co przyniesie mu los. Wkroczył dumnie do pieczary wodza, u której wejścia stała dwójka uzbrojonych po zęby strażników. Ich koszulki nie były lniane, a kolcze, w rękach trzymali piki i małe, okrągłe tarcze.

Na ich widok Gubowi jakby zrzedła mina. Zatrzymał się, niepewnie grzebiąc butem w ziemi. Starał się przypomnieć sobie, z jakiegoż to powodu postanowił nagle wparować do siedziby wodza. Nie było jednak wyjścia. Strażnicy zdążyli już zauważyć jego obecność.

— Masz jakiś problem? – ryknął jeden z nich, celując w niego piką. Gub miał jej ostry grot pod samiutkim nosem. Nagle zwykłe przełknięcie śliny stało się dla biedaka niemożebnie trudne.

Odzyskał rezon, przypomniawszy sobie o czekających na niego kupach nietoperzy.

— Ano, mam – odparł piskliwym głosikiem, za który szczerze się znienawidził. — A nawet, a nawet... zamierzam go omówić z wodzem! – wydusił. — A wy stoicie mi na drodze!

Strażnicy spojrzeli po sobie, ryknąwszy głośnym, rechotliwym śmiechem.

— Omówić z wodzem, a to dobre! Oj Gub, Gub... wracaj prędko do zbierania gówien, bo naprawdę będziesz miał problem. Nie chcesz chyba skończyć jak ojciec, hę?

Gub poczerwieniał ze złości, aż jego zielona skóra nabrała brzydkiego, żółtawego koloru. Zacisnął rękę w pięść, zazgrzytał zębami i... odwrócił się, żeby odejść. Paskudny rechot strażników dzwonił mu w uszach jeszcze na długo potem.

Może i przegrał tę walkę... lecz nie znaczyło to, że się poddał!

W małym łebku Guba zrodził się bowiem pewien szatański plan...