Nie
macie czasem wrażenia, że jesteście najbardziej pechowymi ludźmi na świecie?
Nie ma dnia, żeby czegoś nie trafił szlag, dziennie przebiega wam drogę tylko miliard
czarnych kotów i nawet latarnie gasną z rezygnacją, kiedy pod nimi przejdziecie.
Słowem, gdziekolwiek się nie pojawicie, zaraz dzieją się rzeczy, które nie
śniły się filozofom.
Cóż,
to właśnie ja.
Nazywam
się Laura, mam szesnaście lat i okrutnego pecha. Płyty chodnikowe wprost
piętrzą się na mój widok, znaki drogowe wyrastają jak spod ziemi, a samochody zdają
się czyhać na to, aż w końcu ośmielę się wyjść na ulicę. Ludzie, którzy się ze
mną zadają, prędzej czy później kończą z co najmniej jednym, dorodnym guzem na
głowie. A ja mogę się temu wszystkiemu jedynie biernie przyglądać.
Nie
wiem, od kiedy ów pech postanowił się przypałętać. Pozbyłabym się go, gdybym
mogła, ale drań chyba zagościł u mnie na dobre. Rozpanoszył się w moim życiu,
czyniąc je jeszcze bardziej nieznośnym, niż było.
Zapytacie
może, co jest z moim życiem nie tak? No, no, to dopiero opowieść! Poza fatum,
które wisi mi nad głową niczym chmara czarnych kruków, całą moją rodzinę można
by określić mianem jednego, wielkiego nieszczęścia. I wcale nie przesadzam.
Do
pewnego czasu moja rodzina była jak wyjęta z obrazka. Miałam kochających
rodziców i starszego brata, który zawsze pilnował, żebym nie wpakowała się w
tarapaty. Rodzice bardzo często pracowali, można więc powiedzieć, że Robert był
na mnie skazany.
Przyznam,
że jak na tak beznadziejny wyrok, radził sobie całkiem nieźle.
Do
chwili, gdy postanowił odebrać mnie z tej nieszczęsnej imprezy.
Pamiętam
to jak dziś. Ciepłe, letnie powietrze, śmiech mój i brata, radio puszczone na
cały regulator... nigdy bym nie przypuszczała, że będą to ostatnie chwile,
jakie spędzę z Robertem. To, co działo się później... wyjeżdżający zza zakrętu,
rozpędzony samochód, mój brat desperacko próbujący jakoś go wyminąć... nie
zapomnę momentu, kiedy spojrzeliśmy sobie w oczy. Wiedzieliśmy już, że to nie skończy
się dobrze.
Ostatnie,
co pamiętam, to dachujący samochód.
Nasz
samochód.
Nie
będę wdawać się w szczegóły. Wystarczy wam wiedzieć, że tylko jedno z nas wyszło
z tego wypadku żywe. Rodzice nie pogodzili się z tym do dzisiaj. Owszem, wspierali
mnie jak mogli, ale przez cały czas czułam, że mają do mnie żal. Gdybym nie
poszła na tę imprezę, Robert pewnie nadal by żył. Ich złote dziecko, jedyny
syn, człowiek, z którym nigdy nie było żadnych problemów, odszedł przez głupi
pomysł swojej młodszej, niemądrej siostry.
Myślałby
kto, że przemawia przeze mnie zazdrość. Nikt jednak nie miał okazji poczuć tego,
co ja. To była idealna rodzina, której niezależnie od starań nigdy nie mogłam
dorównać. W zestawieniu z bratem zawsze pozostawałam daleko w tyle. Odkąd pamiętam,
Robert stanowił dla moich rodziców wielki powód do dumy. Był pogodny, uczciwy,
sumienny i odpowiedzialny. Zawsze doglądał mnie, kiedy było trzeba, miał
porządnych znajomych, kochającą dziewczynę. Był tak doskonały, że nawet nie
próbowałam z nim konkurować. Zresztą, jakbym mogła? Zawsze był wobec mnie w
porządku.
Rodzice
nieustannie nas porównywali. Nienawidziłam tego. Nie winiłam ich, chcieli
dobrze, tak jak wszyscy rodzice, którzy próbują dać swemu dziecku odpowiedni
przykład. Jeśli jednak chodzi o tej metody skuteczność... każdy, kto choć raz
doświadczył porównania, z pewnością wie, jakie to uczucie. Dość powiedzieć, że
odnosiło to skutek odwrotny od zamierzonego, a nawet rodziło w człowieku wewnętrzne
poczucie bezsilności. Bo przecież nigdy nie będziemy tak szczerzy jak Robert,
uprzejmi jak Ewa, czy pilni jak Agata, a po tak wymyślnym sposobie motywacji pewnie
prędko przejdzie nam na to ochota.
Podniosłam
głowę, spoglądając na wieżowiec, w którym mieściło się nasze mieszkanie. Nie
przepadałam za tym miejscem. Kiedyś mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym. Rok po
śmierci Roberta rodzice zadecydowali o przeprowadzce, która w ich mniemaniu
miała być zmianą na lepsze. Nowe otoczenie = nowe życie. Tak właśnie zakładali.
Nie da się jednak zacząć nowego życia, wymieniwszy samą ramkę. Aby się to
powiodło, trzeba by i wymienić zdjęcie. Chociaż dojrzeli już do myśli o zmianie
domu, rany w ich sercach wciąż nie chciały się zabliźnić. Niestety, w tym przypadku
czas nie leczył ran.
Im
bliżej było do mieszkania, tym mniej chętnie przedzierałam się przez kolejne
serie schodków. Stara, zdezelowana winda wołała o pomstę do nieba. Od miesiąca
stała nieczynna, czekając na lepsze czasy. Klatka schodowa wcale nie miewała
się lepiej. Nie chciałam tu mieszkać, ale wiedziałam, że na więcej zwyczajnie
nie było nas stać. Matka była wiecznie zapracowaną księgową, ojciec
natomiast... cóż, jeśli nie był wcześniej podpity, naprawiał wszelakiej maści
rupiecie. Przyznam, że był w tym naprawdę niezły. Znajomi (wtedy, gdy jeszcze
ich miał) zwykli nazywać go „facetem od wszystkiego”, lub, po prostu, „złotą rączką”.
Rzeczywiście, można by powiedzieć, że wszystko czego się dotknął, niemalże zmieniało
się w złoto. Przynajmniej do czasu, gdy mój brat jeszcze żył.
Modliłam
się o to, by szczęk kluczy nie był zbyt donośny. Nie zrozumcie mnie źle, mój
ojciec nie był alkoholikiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Na całe szczęście
obyło się bez przemocy domowej. Po prostu nie chciałam widzieć znów jego
zbolałej miny. Wyglądał wtedy jak cień dawnego siebie, a żadne dziecko nie chce
widzieć rodzica w takim stanie. Wychudły, pełen zatrważającej żałosności i
wiecznie apatyczny ojciec to prawdopodobnie jeden z najsmutniejszych widoków
tego świata. Nie życzyłabym tego nikomu.
Odetchnęłam
z ulgą. Ojca najwyraźniej nie było w domu, inaczej dawno zauważyłabym go rozłożonego
na kanapie. Pewnie zasiedział się w barze, podczas gdy matka wypruwała z siebie
żyły, by utrzymać całą rodzinę i sprawiać wszelkie pozory normalności. Wciąż
tkwiła w swoim świecie, przekonana o nieustającej perfekcji naszej rodziny.
Zupełnie, jak gdyby czas stanął w miejscu i nikt nie zdążył uświadomić jej, że
rozpadła się niespełna trzy lata temu. Obecna „rodzina” przypominała wrak z
pozoru idealnego i niezatapialnego Titanica. Każdy wie, jak skończyła się ta
historia.
Otworzyłam
lodówkę, wyciągając wymizerniałe kotlety schabowe. Nie wyglądały najlepiej, ale
biorąc pod uwagę mój zwyczajowy jadłospis, była to dla mnie istna ambrozja. Gdy
już wrzuciłam kotlety na patelnię, z nudów zaczęłam przeglądać rozłożoną na
blacie stertę papierów. Czasami mama przynosiła pocztę, zwracając uwagę ojcu,
że znowu zapomniał to zrobić. Dla niej życie toczyło się dalej i nie przewidywała
innego scenariusza. Za każdym razem wyglądało to podobnie. Wracała z pracy z
plikiem listów i ulotek, spoglądała na półprzytomnego ojca i snuła kazanie o
tym, jak bardzo jest nieodpowiedzialny. Zachowywała się przy tym tak, jakby nie
widziała jego opłakanego stanu. Podejrzewam, że nawet gdyby zataczał się na jej
oczach, albo wywinął pijacką jaskółkę, nadal
szłaby w zaparte.
Przejrzałam
parę ciekawszych, pstrokatych ulotek, odrzuciłam pisma adresowane na moich
rodziców i niedbale sięgnęłam po gazetkę jakiegoś hipermarketu. Kiedy ją
otworzyłam, ze środka błyskawicznie wyślizgnęła się śnieżnobiała koperta. Jak
zwykle nie zdążyłam zareagować, w związku z czym zaraz wylądowała na podłodze.
Westchnęłam, schylając się, by ją podnieść i... zamarłam.
Na
kopercie było moje imię.
Zawisłam
nad listem, przyglądając się mu z najwyższą podejrzliwością. Pismo na kopercie
było bardzo staranne, wręcz eleganckie, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że
coś jest wybitnie nie tak. Sięgnęłam po kopertę, niepewna tego, co mogę w niej
znaleźć. Może to zabrzmi idiotycznie, ale dotąd nie zdarzyło się, żeby ktoś do
mnie napisał. W dobie komputerów i komórek mało kto przejmował się jeszcze pisaniem
listów.
Otworzyłam
kopertę drżącymi palcami. Wysunęłam z niej złożoną wpół karteczkę, którą
rozłożyłam jak najostrożniej mogłam.
Na
papierze widniało pojedyncze zdanie.
„Nie
jesteś jedyna.”
Zmarszczyłam
brwi. Co to niby miało znaczyć? Tyle nerwów, dziwne przeczucia, a wszystko to z
powodu głupiego świstka papieru. Najpewniej ktoś postanowił zrobić mi kawał. Uśmiechnęłam
się cierpko, przymierzając się, żeby wpakować list tam, gdzie powinien być od
samego początku – w koszu na śmieci. Zawahałam się jednak.
Dlaczego
ktoś miałby pisać coś takiego? To wcale nie brzmiało jak żart.
Nie
zdążyłam dobrze się nad tym zastanowić. Do moich nozdrzy dotarł nieprzyjemny swąd
spalenizny. To mój obiad właśnie zmieniał się w węgiel. Z przekleństwem na
ustach rzuciłam się w stronę kuchenki, zdejmując mój niedoszły posiłek z
rozżarzonej patelni.
I to
tyle, jeśli chodzi o jedzenie...
Intrygujący początek który rozbudza wyobraźnię dopisującą kolejne części opowiadania. Z chęcią przeczytam dalsze etapy twego dzieła.
OdpowiedzUsuńŚwietnie piszesz. Prosto i niebanalnie. Potrafisz wciągnąć w opowieść niczym bagno ;)
OdpowiedzUsuń