niedziela, 11 czerwca 2017

Krąg Zaufania, cz. 1

Nie macie czasem wrażenia, że jesteście najbardziej pechowymi ludźmi na świecie? Nie ma dnia, żeby czegoś nie trafił szlag, dziennie przebiega wam drogę tylko miliard czarnych kotów i nawet latarnie gasną z rezygnacją, kiedy pod nimi przejdziecie. Słowem, gdziekolwiek się nie pojawicie, zaraz dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom.

Cóż, to właśnie ja.

Nazywam się Laura, mam szesnaście lat i okrutnego pecha. Płyty chodnikowe wprost piętrzą się na mój widok, znaki drogowe wyrastają jak spod ziemi, a samochody zdają się czyhać na to, aż w końcu ośmielę się wyjść na ulicę. Ludzie, którzy się ze mną zadają, prędzej czy później kończą z co najmniej jednym, dorodnym guzem na głowie. A ja mogę się temu wszystkiemu jedynie biernie przyglądać.

Nie wiem, od kiedy ów pech postanowił się przypałętać. Pozbyłabym się go, gdybym mogła, ale drań chyba zagościł u mnie na dobre. Rozpanoszył się w moim życiu, czyniąc je jeszcze bardziej nieznośnym, niż było.

Zapytacie może, co jest z moim życiem nie tak? No, no, to dopiero opowieść! Poza fatum, które wisi mi nad głową niczym chmara czarnych kruków, całą moją rodzinę można by określić mianem jednego, wielkiego nieszczęścia. I wcale nie przesadzam.

Do pewnego czasu moja rodzina była jak wyjęta z obrazka. Miałam kochających rodziców i starszego brata, który zawsze pilnował, żebym nie wpakowała się w tarapaty. Rodzice bardzo często pracowali, można więc powiedzieć, że Robert był na mnie skazany.

Przyznam, że jak na tak beznadziejny wyrok, radził sobie całkiem nieźle.

Do chwili, gdy postanowił odebrać mnie z tej nieszczęsnej imprezy.

Pamiętam to jak dziś. Ciepłe, letnie powietrze, śmiech mój i brata, radio puszczone na cały regulator... nigdy bym nie przypuszczała, że będą to ostatnie chwile, jakie spędzę z Robertem. To, co działo się później... wyjeżdżający zza zakrętu, rozpędzony samochód, mój brat desperacko próbujący jakoś go wyminąć... nie zapomnę momentu, kiedy spojrzeliśmy sobie w oczy. Wiedzieliśmy już, że to nie skończy się dobrze.

Ostatnie, co pamiętam, to dachujący samochód.

Nasz samochód.

Nie będę wdawać się w szczegóły. Wystarczy wam wiedzieć, że tylko jedno z nas wyszło z tego wypadku żywe. Rodzice nie pogodzili się z tym do dzisiaj. Owszem, wspierali mnie jak mogli, ale przez cały czas czułam, że mają do mnie żal. Gdybym nie poszła na tę imprezę, Robert pewnie nadal by żył. Ich złote dziecko, jedyny syn, człowiek, z którym nigdy nie było żadnych problemów, odszedł przez głupi pomysł swojej młodszej, niemądrej siostry. 

Myślałby kto, że przemawia przeze mnie zazdrość. Nikt jednak nie miał okazji poczuć tego, co ja. To była idealna rodzina, której niezależnie od starań nigdy nie mogłam dorównać. W zestawieniu z bratem zawsze pozostawałam daleko w tyle. Odkąd pamiętam, Robert stanowił dla moich rodziców wielki powód do dumy. Był pogodny, uczciwy, sumienny i odpowiedzialny. Zawsze doglądał mnie, kiedy było trzeba, miał porządnych znajomych, kochającą dziewczynę. Był tak doskonały, że nawet nie próbowałam z nim konkurować. Zresztą, jakbym mogła? Zawsze był wobec mnie w porządku.

Rodzice nieustannie nas porównywali. Nienawidziłam tego. Nie winiłam ich, chcieli dobrze, tak jak wszyscy rodzice, którzy próbują dać swemu dziecku odpowiedni przykład. Jeśli jednak chodzi o tej metody skuteczność... każdy, kto choć raz doświadczył porównania, z pewnością wie, jakie to uczucie. Dość powiedzieć, że odnosiło to skutek odwrotny od zamierzonego, a nawet rodziło w człowieku wewnętrzne poczucie bezsilności. Bo przecież nigdy nie będziemy tak szczerzy jak Robert, uprzejmi jak Ewa, czy pilni jak Agata, a po tak wymyślnym sposobie motywacji pewnie prędko przejdzie nam na to ochota.

Podniosłam głowę, spoglądając na wieżowiec, w którym mieściło się nasze mieszkanie. Nie przepadałam za tym miejscem. Kiedyś mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym. Rok po śmierci Roberta rodzice zadecydowali o przeprowadzce, która w ich mniemaniu miała być zmianą na lepsze. Nowe otoczenie = nowe życie. Tak właśnie zakładali. Nie da się jednak zacząć nowego życia, wymieniwszy samą ramkę. Aby się to powiodło, trzeba by i wymienić zdjęcie. Chociaż dojrzeli już do myśli o zmianie domu, rany w ich sercach wciąż nie chciały się zabliźnić. Niestety, w tym przypadku czas nie leczył ran.

Im bliżej było do mieszkania, tym mniej chętnie przedzierałam się przez kolejne serie schodków. Stara, zdezelowana winda wołała o pomstę do nieba. Od miesiąca stała nieczynna, czekając na lepsze czasy. Klatka schodowa wcale nie miewała się lepiej. Nie chciałam tu mieszkać, ale wiedziałam, że na więcej zwyczajnie nie było nas stać. Matka była wiecznie zapracowaną księgową, ojciec natomiast... cóż, jeśli nie był wcześniej podpity, naprawiał wszelakiej maści rupiecie. Przyznam, że był w tym naprawdę niezły. Znajomi (wtedy, gdy jeszcze ich miał) zwykli nazywać go „facetem od wszystkiego”, lub, po prostu, „złotą rączką”. Rzeczywiście, można by powiedzieć, że wszystko czego się dotknął, niemalże zmieniało się w złoto. Przynajmniej do czasu, gdy mój brat jeszcze żył.

Modliłam się o to, by szczęk kluczy nie był zbyt donośny. Nie zrozumcie mnie źle, mój ojciec nie był alkoholikiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Na całe szczęście obyło się bez przemocy domowej. Po prostu nie chciałam widzieć znów jego zbolałej miny. Wyglądał wtedy jak cień dawnego siebie, a żadne dziecko nie chce widzieć rodzica w takim stanie. Wychudły, pełen zatrważającej żałosności i wiecznie apatyczny ojciec to prawdopodobnie jeden z najsmutniejszych widoków tego świata. Nie życzyłabym tego nikomu.

Odetchnęłam z ulgą. Ojca najwyraźniej nie było w domu, inaczej dawno zauważyłabym go rozłożonego na kanapie. Pewnie zasiedział się w barze, podczas gdy matka wypruwała z siebie żyły, by utrzymać całą rodzinę i sprawiać wszelkie pozory normalności. Wciąż tkwiła w swoim świecie, przekonana o nieustającej perfekcji naszej rodziny. Zupełnie, jak gdyby czas stanął w miejscu i nikt nie zdążył uświadomić jej, że rozpadła się niespełna trzy lata temu. Obecna „rodzina” przypominała wrak z pozoru idealnego i niezatapialnego Titanica. Każdy wie, jak skończyła się ta historia.

Otworzyłam lodówkę, wyciągając wymizerniałe kotlety schabowe. Nie wyglądały najlepiej, ale biorąc pod uwagę mój zwyczajowy jadłospis, była to dla mnie istna ambrozja. Gdy już wrzuciłam kotlety na patelnię, z nudów zaczęłam przeglądać rozłożoną na blacie stertę papierów. Czasami mama przynosiła pocztę, zwracając uwagę ojcu, że znowu zapomniał to zrobić. Dla niej życie toczyło się dalej i nie przewidywała innego scenariusza. Za każdym razem wyglądało to podobnie. Wracała z pracy z plikiem listów i ulotek, spoglądała na półprzytomnego ojca i snuła kazanie o tym, jak bardzo jest nieodpowiedzialny. Zachowywała się przy tym tak, jakby nie widziała jego opłakanego stanu. Podejrzewam, że nawet gdyby zataczał się na jej oczach,  albo wywinął pijacką jaskółkę, nadal szłaby w zaparte.

Przejrzałam parę ciekawszych, pstrokatych ulotek, odrzuciłam pisma adresowane na moich rodziców i niedbale sięgnęłam po gazetkę jakiegoś hipermarketu. Kiedy ją otworzyłam, ze środka błyskawicznie wyślizgnęła się śnieżnobiała koperta. Jak zwykle nie zdążyłam zareagować, w związku z czym zaraz wylądowała na podłodze. Westchnęłam, schylając się, by ją podnieść i... zamarłam.

Na kopercie było moje imię.

Zawisłam nad listem, przyglądając się mu z najwyższą podejrzliwością. Pismo na kopercie było bardzo staranne, wręcz eleganckie, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś jest wybitnie nie tak. Sięgnęłam po kopertę, niepewna tego, co mogę w niej znaleźć. Może to zabrzmi idiotycznie, ale dotąd nie zdarzyło się, żeby ktoś do mnie napisał. W dobie komputerów i komórek mało kto przejmował się jeszcze pisaniem listów.

Otworzyłam kopertę drżącymi palcami. Wysunęłam z niej złożoną wpół karteczkę, którą rozłożyłam jak najostrożniej mogłam.

Na papierze widniało pojedyncze zdanie.

„Nie jesteś jedyna.”

Zmarszczyłam brwi. Co to niby miało znaczyć? Tyle nerwów, dziwne przeczucia, a wszystko to z powodu głupiego świstka papieru. Najpewniej ktoś postanowił zrobić mi kawał. Uśmiechnęłam się cierpko, przymierzając się, żeby wpakować list tam, gdzie powinien być od samego początku – w koszu na śmieci. Zawahałam się jednak.

Dlaczego ktoś miałby pisać coś takiego? To wcale nie brzmiało jak żart.

Nie zdążyłam dobrze się nad tym zastanowić. Do moich nozdrzy dotarł nieprzyjemny swąd spalenizny. To mój obiad właśnie zmieniał się w węgiel. Z przekleństwem na ustach rzuciłam się w stronę kuchenki, zdejmując mój niedoszły posiłek z rozżarzonej patelni.

I to tyle, jeśli chodzi o jedzenie...


2 komentarze:

  1. Intrygujący początek który rozbudza wyobraźnię dopisującą kolejne części opowiadania. Z chęcią przeczytam dalsze etapy twego dzieła.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie piszesz. Prosto i niebanalnie. Potrafisz wciągnąć w opowieść niczym bagno ;)

    OdpowiedzUsuń