Mama
zawsze powtarzała Edgarowi, że jest wyjątkowy.
Po
raz pierwszy usłyszał to z jej ust, gdy za krasnoludziątka potknął się i wpadł
do beczki z łajnem kretoszczurów. Gdyby ojciec nie wyciągnął go w porę za nogi,
tę mało orzeźwiającą kąpiel rychło przypłaciłby życiem. Na wspomnienie smrodu,
jaki wokół siebie roztaczał, Edgara mdliło jeszcze wiele lat później.
Zdanie
matki nie zmieniło się, kiedy w trakcie wizyty w kuźni i bliższych oględzin
pieca, broda Edgara zajęła się ogniem. Ugaszono ją, co prawda, lecz nie
darowano jego rodzinie szczegółowej relacji z tego, jak to płonący, ogarnięty
paniką krasnolud tarzał się z krzykiem po ziemi.
Choć
podobne przypadki były dla Edgara chlebem powszednim, jego matka pozostawała wobec
owych występków wzruszająco wyrozumiała. Tego samego nie można było powiedzieć
o ojcu, który, oczekując po synu krasnoludzkiego męstwa i hartu ducha, wielce
się na Edgarze zawodził. Aby dać mu to do zrozumienia na tyle jasno, na ile da
się, mieszkając pod ziemią, raczył swą latorośl rzędem pieszczotliwych
przezwisk. Na porządku dziennym były więc łajzy, ofermy i niemoty, które
niezrażony niczym Edgar znosił bez zająknięcia.
— Edgar,
jełopie! – Ryk ojca wyrwał go z zamyślenia. — Chodź no tu!
Krasnolud przykurczył się i, powłóczywszy
kaczymi nóżkami, wytoczył się ze swej komnaty wprost do kamiennego salonu. Nie
podnosząc wzroku znad posadzki, stanął przed obliczem ojca, czekając na
ścięcie.
— Zbieramy
się – rzucił ojciec. — Jest robota w kopalni.
Edgar
ani drgnął. Wiedział, że powinien radować go sam fakt przebywania pod ziemią.
Pochodził z ludu kamienia, mistrzów górnictwa i wielbicieli zatęchłych,
ciasnych tuneli. Wobec tak hojnej propozycji ucieszyłby się każdy krasnolud.
Ale
Edgar nie był każdym krasnoludem. Cenił sobie przestrzeń oraz świeże powietrze.
Miał też tajemnicę, której wyjawienie nie wchodziło w rachubę.
— No,
na co czekasz? Ruchy! – warknął ojciec, przystając w progu. Nieszczęśliwy
chłopak nie miał wyjścia innego, niż powlec się za nim.
W
czasie gdy ojciec kroczył dumnie na czele, nieustraszony syn pochmurniał
bardziej z każdym przemierzonym tunelem. Edgar nieufnie przyglądał się ścianom,
mając dziwne wrażenie, że zaczynają się doń przysuwać. Jego oddech stał się
płytki, dłonie zaczęły niekontrolowanie drżeć. W końcu, wiedziony impulsem,
zbliżył się do rodziciela, jakby to w nim chciał znaleźć swoją ostoję.
Ostoja
pozostała jednak nieprzejednana. Odepchnęła go, posyłając mu spojrzenie tak miażdżące,
że nieomal się pod nim zatoczył.
Skulił
się w sobie, walcząc z zalewającą go falą gorąca. Pot zrosił jego czoło, serce
dudniło, jakby chciało wyrwać się na wolność, a on coraz mniej wierzył w
powodzenie swojej kopalnianej kariery. Kiedy zaś zatrzymali się przed ostatnim,
niewykończonym tunelem, stanęły dęba wszystkie włosy na brodzie Edgara.
W
ciasnym, wąskim korytarzyku panował niepokojący półmrok. Grupa krasnoludów
uwijała się w pocie czoła, rozkopując ziemię i stawiając umocnienia, które były
jedynym, co powstrzymywało strop przed zawaleniem się im na głowy.
A
skoro mowa o stropie – sięgał niewiele wyżej niż krasnoludzkie czerepy.
Edgar
wytrzeszczył oczy, skubiąc nerwowo brodę. Na myśl o pełznięciu malutkim tunelem
opuściły go wszelkie siły. Przez jedną, żałośnie krótką chwilę rozważał nawet,
czy nie wyznać ojcu swych obaw, lecz ujrzawszy jego skwaszoną minę, prędko porzucił
ten zamiar. Nagle poczuł się jeszcze gorzej.
Górnicy
wstrzymali pracę, przyglądając się mu badawczo. Mógłby przysiąc, że dostrzega
na ich twarzach uśmiechy politowania. Krasnolud z klaustrofobią, myśleli, a to
dobre. Oczyma wyobraźni widział już szydercze wytykanie palcami, czynione do
akompaniamentu okropnych, rubasznych śmiechów.
Ojciec
Edgara zostawił go, żwawo ruszając w głąb korytarza. Rozłożył ręce, witając się
z grupą i poklepując kompanów tak, jakby miał wszelkie powody do radości.
Czy
miałby je również, wiedząc o fobii swego jedynego syna?
Edgar
wziął głęboki wdech, klepnął się dwa razy w twarz i wystawił stopę przed
siebie, lecz ta zawisła w przestrzeni, podobnie jak jego wzrok. Rzucił okiem na
podejrzanie trzeszczące belki, na sypiące się zewsząd grudy ziemi. Serce
zestroiło się z miarowymi uderzeniami kilofa, raz jeszcze powodując falę
gorąca.
Tego
było dla Edgara za wiele.
Kiedy
ojciec krasnoluda odwrócił się, by ponaglić syna do pracy, na jego miejscu
zastał jedynie wymowną pustkę.
Tymczasem
Edgar, dając sprinterski popis, był już w drodze do domu.
W
kopalni niósł się jeszcze jego histeryczny okrzyk.
— Jestem
wyjątkowy, słyszycie?! – wołał. — Wyjątkowy!