Gub kochał swoje życie.
Cenił sobie zwłaszcza te noce, gdy
wyskakiwał z łóżka, podrywany zeń na kolejną, upstrzoną bluzgami tyradę matki. Godnie
znosił jej natchnione łajanie, owo emanujące maminą troską wygrażanie palcami,
czynione do akompaniamentu wydzierających się wniebogłosy młodszych braci. Uzmysławiało
mu to, jak mile jest od czasu do czasu wyściubić nos ze swojej pieczary.
Gub wychodził więc z niej codziennie.
Ale, ale! Był to ledwie początek
cudowności oferowanych mu przez życie. O świcie, gdy goblinia społeczność dopiero
zaczynała wybudzać się ze snu, Gub od dawna już pucował wszystkie posadzki na
błysk. Krążył po całym kompleksie jaskiń, wrzucając do worka resztki jedzenia,
które wypluwali z siebie na masę jego kulturalni, zieloni przyjaciele. Później
zaś, co było bodaj najulubieńszą częścią pracy Guba, pieczołowicie wyzbierywał
on z ziemi zaschnięte odchody nietoperzy, zwierząt najczęściej hodowanych przez
gobliny.
Odchody, dobre sobie! Paskudne,
śmierdzące kupska!
Gub warknął, schylając się, by podnieść
z ziemi kolejny, uroczy prezent od matki natury. Pokręcił głową, burknął pod
nosem parę kwiecistych przekleństw i ze złością władował kupę do worka.
Miał tego po dziurki w nosie, podobnie
jak smrodu, który towarzyszył mu nieustannie począwszy od dnia, gdy podjął się
tej okropnej pracy. Nie, żeby dano mu jakiś wybór. Niespecjalnie przepadano tu za
jego rodziną. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, iż nieświętej pamięci ojciec
Guba żywił wyjątkowe zamiłowanie do ognistej wody, którą gobliny zwykły łupić z
ludzkich karawan. Ojciec rozsmakował się w niej tak bardzo, iż pewnego pięknego
dnia pozbawił całego jej zapasu naczelnego wodza. Być może nie wpadliby na to,
kto dopuścił się niecnego uczynku, gdyby nie postanowił spontanicznie uciąć
sobie drzemki w środku magazynu, pośród pokaźnej sterty osuszonych do dna
butelek.
Dureń nie zdążył nawet wytrzeźwieć.
Gub pokręcił głową, prostując się, aż
coś strzeliło mu w plecach. Zabolało. Odruchowo złapał się za obolałe miejsce,
nie przewidując przy tym, że upuści niesiony przez siebie worek. Jego zawartość
wysypała się na lśniącą posadzkę, czyniąc z niej piękną inaczej,
brązowo-zieloną mozaikę. Gub nie wiedział już, czy złapać się za plecy, czy
głowę, ale jednego był pewien: tak dłużej być nie może!
Zakasał rękawki swojej lnianej,
poszarpanej koszuli, przyspieszył kroku i podniósł głowę, gotów na wszystko, co
przyniesie mu los. Wkroczył dumnie do pieczary wodza, u której wejścia stała
dwójka uzbrojonych po zęby strażników. Ich koszulki nie były lniane, a kolcze,
w rękach trzymali piki i małe, okrągłe tarcze.
Na ich widok Gubowi jakby zrzedła mina.
Zatrzymał się, niepewnie grzebiąc butem w ziemi. Starał się przypomnieć sobie,
z jakiegoż to powodu postanowił nagle wparować do siedziby wodza. Nie było
jednak wyjścia. Strażnicy zdążyli już zauważyć jego obecność.
— Masz jakiś problem? – ryknął jeden
z nich, celując w niego piką. Gub miał jej ostry grot pod samiutkim nosem. Nagle
zwykłe przełknięcie śliny stało się dla biedaka niemożebnie trudne.
Odzyskał rezon, przypomniawszy sobie o
czekających na niego kupach nietoperzy.
— Ano, mam – odparł piskliwym głosikiem,
za który szczerze się znienawidził. — A nawet, a nawet... zamierzam go
omówić z wodzem! – wydusił. — A wy stoicie mi na drodze!
Strażnicy spojrzeli po sobie, ryknąwszy
głośnym, rechotliwym śmiechem.
— Omówić z wodzem, a to dobre! Oj
Gub, Gub... wracaj prędko do zbierania gówien, bo naprawdę będziesz miał
problem. Nie chcesz chyba skończyć jak ojciec, hę?
Gub poczerwieniał ze złości, aż jego
zielona skóra nabrała brzydkiego, żółtawego koloru. Zacisnął rękę w pięść,
zazgrzytał zębami i... odwrócił się, żeby odejść. Paskudny rechot strażników
dzwonił mu w uszach jeszcze na długo potem.
Może i przegrał tę walkę... lecz nie
znaczyło to, że się poddał!
W małym łebku Guba zrodził się bowiem
pewien szatański plan...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz